Czyli o tym, że najlepsze okazje inwestycyjne stwarza zazwyczaj wojna
Choć doprawdy różne są formy robienia dużych pieniędzy, współczesnych może solidnie zaskoczyć innowacyjność enterprenerów feudalnej Europy. U schyłku XVIII wieku w finansowej ekstraklasie niezwykle wysoko lokował się Fryderyk II – landgraf Hesji Kassel, który w powszechnej opinii dosłownie pławił się w złocie. Ów niezwykle przedsiębiorczy arystokrata wzorem swych protoplastów głównym źródłem przychodów uczynił… wynajem żołnierzy wszystkim tym, którym potrzebne było wykwalifikowane mięso armatnie – potrzeba, o której mowa, materializowała się – ujmując rzecz kolokwialnie – „za pięć dwunasta”. Chciałoby się rzec „ciągła oferta” sprawnych regimentów gwarantowała feudałowi niesłabnące wpływy gotówki, której nadmiar nieco frapował a rozmiarem swym skłaniał do rozsądnych inwestycji.
Naprzeciw owym potrzebom wyszła wschodząca gwiazda europejskiej bankowości, Amschel Rotschild. Niechęć do tych, którzy narodzin Pańskich nie świecą, początkowo władykę Hesji nieco do tej opcji zniechęcała, ale nadszarpnięta reputacja niderlandzkich bankierów zadziałała jak balsam na rasowe uprzedzenia prekursora inicjatyw w stylu Blackwater. W sukurs światłemu podejściu do osób podłego urodzenia przyszły sowite zyski z obrotu złotymi monetami dostarczanymi Fryderykowi przez Rotschilda. Zdaniem piewców teorii spiskowych początkujący bankier zadbał o satysfakcję doskonałego klienta, a jego zyski były de facto budżetem marketingowym. Jakkolwiek by było, fundamentem relacji biznesowej obu panów stało się z pozoru drobne odkrycie: głównym partnerem handlowym landgrafa gustującym w wynajmie żołnierzy była Korona Brytyjska, niemal zawsze spragniona najemnego armatniego mięsa. Reputacja wiarygodnego dłużnika pozwalała Anglikom korzystać z dobrodziejstw finansowania dłużnego, które nad wyraz chętnie dostarczało spragnione bezpiecznych inwestycji City. Tyle że zgromadzenie odpowiednich ilości złota w krótkim czasie sprawiało niekiedy pewne trudności. Pomysł Rotschilda był genialny w swej prostocie: żołnierzy można było przecież wynająć Anglikom, a następnie uzyskane z transakcji pieniądze… ponownie im pożyczyć. Z zyskiem i oczywiście nie bezpośrednio. O incognito, dzięki dyskretnej sieci bankowych powiązań, zadbał wschodzący gwiazdor światowych finansów. Rzecz jasna nie za darmo.
Stosowne prowizje i wielkość obracanych kwot wyniosła Rotschilda do ekstraklasy ówczesnego świata finansów. I najważniejsze: wszystko to bez angażowania choćby florena z relatywnie skromnych podówczas kapitałów własnych. Ale przy okazji stało się coś jeszcze. Swoiste perpetuum mobile skutecznie zainspirowało Rotschilda, który uświadomił sobie przy okazji, że nie ma nic bardziej dochodowego niż rozsądne finansowanie działań wojennych. Niedaleka przyszłość miała stworzyć doskonałe okoliczności dla tych, którzy wiedzieli, jak sobie z nimi poradzić. W tym gronie prym wiódł Napoleon Bonaparte, który o wojnie zwykł mawiać, że jej skuteczne prowadzenie wymaga trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. W ich poszukiwaniu okazał się niezwykle sprawny, a stosownie rozwinięte służby wykazywały się wielką maestrią w ekonomicznym drenażu podbitych i zwasalizowanych terytoriów. Niemniej militarny geniusz oraz ponadczasowy talent do organizacji struktur państwowych nie wystarczyły, aby wybudować imperium i skutecznie nad nim panować. Napoleon był pierwszą ofiarą starcia, którą bez ryzyka wielkiej pomyłki można nazwać pierwszą wojną finansową w Europie. Dlaczego do niej doszło?
Bez wielkiego ryzyka błędu można stwierdzić, że minione tysiąclecia ujawniają dwa naturalnie antagonistycznie organizmy państwowe: ten, w którym pieniądze robią sprytni („demokracja”) oraz ten, w którym w zasoby obrastają dobrze ustawieni („totalitaryzm”). Owo lapidarne ujęcie wyłącza rzecz jasna dywagacje, czym różni się demokracja grecka od współczesnej myśli liberalnej oraz co odróżnia feudalne królestwo od centralnie sterowanej lub tolerowanej oligarchii. Ważniejsze jest bowiem co innego: system „demokratyczny” otwiera strukturę społeczną torując drogę tym, dla których gdzie indziej nie było po prostu miejsca. W XVII wieku takim krajem stała się postcromwellowska Anglia, z czasem stając się państwem, w którym zamożni, a nisko urodzeni mogli się czuć całkowicie bezpiecznie. Ba! Dysponując stosownym majątkiem mogli się skutecznie przenieść do wyższego stanu. W realiach XVIII wieku owa atrakcyjność określała również zasadniczą zmianę w możliwościach pozyskiwania kapitałów. Anglia, kierowana przez rząd posiadający parlamentarną legitymację, poszła drogą kodyfikowanych wolności; w tym samym czasie Francja umacniała absolutną władzę monarchy.
Model francuski, finansowo oparty na dzierżawieniu podatków, spektakularnie rozłożył się na początku XVIII wieku – głównie za sprawą skrajnego zadłużenia państwa. Skarb wydrenował do granic możliwości wojowniczy Ludwik XIV, a nie od dzisiaj wiadomo, że nic tak nie rujnuje budżetu jak właśnie wojaczka. Nie przez przypadek zatem Wersal zachwycił się opcją pozyskiwania „pieniędzy z niczego”, którą zaoferował angielski malwersant John Law. Zanim jednak zrealizował swe główne zadanie, Law zaskarbił sobie wielkie zaufanie najbogatszej persony, którą w owym czasie był książę Orleański – notabene regent Francji. Na zaufanie wpływ miały doskonałe interesy – w tym jeden, który miał się okazać niezwykle brzemienny w skutki, choć – rzecz jasna – w przyszłości. Za pośrednictwem Lawa na książęcym dworze pojawił się niejaki Thomas Pitt, handlowiec a jednocześnie urzędnik kompanii Wschodnioindyjskiej, choć dość niskiej rangi. Pitt miał jednak unikalne hobby i w światku niderlandzkich handlarzy uchodził za doświadczonego poszukiwacza kamieni szlachetnych. Godnym zwieńczeniem kariery zawodowej stał się rekordowych rozmiarów diament, który za rekordową kwotę stał się własnością pierwszego nazwiska ówczesnej Francji. I historia świata pobiegłaby pewnie inaczej, gdyby nie to, że imponujący kamień nabyli z godziwą prowizją niderlandzcy handlarze diamentów i jak wieść gminna niesie, wyszli na tym interesie bardzo dobrze. Jeszcze lepiej wyszedł Pitt, który do historii przeszedł jako „Pitt diamentowy”. Zdobyty kapitał zainwestował w majątek ziemski, a ten zgodnie z prawem stwarzał określone uprawnienia wyborcze. W efekcie syn Pitta wyrósł już w innej klasie społecznej, a wnuk został premierem w angielskim rządzie. Premierem, który w całej swej politycznej drodze posługiwał się jednym czytelnym hasłem: pokonaniem Francji, którą uważał za największą przeszkodę na brytyjskiej imperialnej drodze.
Na historycznej transakcji najgorzej wyszła Francja. Filip II z radością poparł eksperymenty Lawa z bankiem emisyjnym i papierowym pieniądzem. Imponujące zyski skatalizowały gigantyczną hossę, a widmo wielkich zysków uwiodło niemal wszystkie grupy społeczne. Bańkę spekulacji zwieńczył tradycyjny krach, a jego skutki były potwornie głębokie. Śmiertelnie zniweczył reputację finansową Francji, wpędzając kraj w jeszcze większe niż wcześniej problemy budżetowe. I choć pierwsza połowa panowania Ludwika XV przyniosła pewien ekonomiczny oddech, to kolonialny konflikt z Londynem skutecznie wydrenował budżet prowadząc kraj wprost ku rewolucji. Młodziutka republika walczyła o życie posługując się masami głodnych i nie mających niż do stracenia towarzyszy. Wiarygodność kredytowa Francji spadła do zera, a bez pieniędzy w rozbitym rewolucją kraju na wiele nie można było liczyć. Jedynym sposobem na przetrwanie był eksport rewolucji i grabież wszędzie tam, gdzie dotrą głodni i wściekli niosąc swe wzniosłe sztandary. Tymczasem przeciwnikom Francji kończyły się pieniądze, a strach zwracał oczy ku stolicy, z której od lat płynęło źródełko finansowej pomocy.
Tyle że zasoby rządu Jego Królewskiej Mości na przełomie wieków były mocno ograniczone, a to głównie za sprawą fatalnego rozstrzygnięcia w Ameryce Północnej. Wprawdzie Francuzi dostali łupnia, ale zanim koszty tej imprezy zdołały się zwrócić, posłuszeństwo wypowiedzieli brytyjscy koloniści, którym zamarzyła się własna ojczyzna. Warto w tym miejscu odnotować, że na ich decyzje wpływ miały podatki nakładane właśnie po to, aby imprezy przeciwko Francji jakoś Londynowi się zwróciły. W 1783 Anglia musiała uznać niepodległość dawnej kolonii, a nowy premier William Pitt mając zaledwie 24 lata rozpoczął urzędowanie jako najmłodszy premier w historii Wielkiej Brytanii. Odbudowa potencjału wymagała pieniędzy, te można było zdobyć wyłącznie zawieszając wymienialność papierowego funta na złoto. Londyńscy bankierzy zapewnili premiera, że owo groźne dla reputacji rządu JKM posunięcie ujdzie na sucho, jeśli tylko nabywcom nowych obligacji zaproponuje się „nieco” wyższe odsetki i dostarczy wiarygodne źródło spłaty. Jako źródło środków wskazano… nowoczesne podatki. I tym właśnie sposobem w Anglii zadebiutował pierwszy podatek dochodowy.
Rewolucyjny rząd Francji po bankructwie w 1797 (rząd poprosił wierzycieli o umorzenie 2/3) pozbawił się jakiejkolwiek wiarygodności kredytowej. Finansowa słabość Francji najpierw powaliła jedną z najstarszych europejskich dynastii (Burboni) i rozpaliła pasmo rewolucyjnych przemian, a następnie – za sprawą inflacji i samobójczych eksperymentów z papierowym pieniądzem – znokautowała Dyrektoriat. Trzeba uczciwie zanotować, że schyłkowe władze republiki doskonale zdawały sobie sprawę, iż bez złota długo się już nie pociągnie. Dlatego też oficerowi, który doskonale sprawdził się w zadaniu pacyfikacji buntujących się mieszczan, powierzono dowodzenie armią w wyprawie, która była… inicjatywą łupieżczą. Napoleon Bonaparte debiutował wprawdzie w roli dowódcy armii, ale szerokie grono sceptyków topniało wraz z nadejściem kolejnych furgonów ze srebrem i złotem, które karnie ekspediował do Paryża ambitny zdobywca północnej Italii. Tyle że w polityce wszystko miewa zazwyczaj skutki uboczne. Bonaparte, mimo jasnych nakazów Dyrektoriatu, aby żołd wypłacać wyłącznie w asygnatach, wiarusów obsypał najprawdziwszym złotem. Dla armii stał się bogiem, dla Francji sygnałem, że idzie nowe. I choć niebawem zapanował nad całym krajem, to nad pieniądzem nie udało mu się zapanować.
Ale próbował. Jeszcze jako Konsul doprowadził do powstania Banku Francji (notabene kupił w nim wraz z akolitami spory pakiet akcji). Mimo wysiłków Napoleona gros wpływów stanowiły wojenne zdobycze, reparacje, kontrybucje i inne zdobycze. Na rynku wewnętrznym systematycznie uciekano się do przymusowej akumulacji. Bonaparte zdołał wprawdzie ustabilizować budżet, ale walka o wiarygodność wymuszała utrzymywanie wymienialności waluty na srebro i złoto, a to skutecznie ograniczało bazę emisji pieniądza. W efekcie Paryż nawet się nie zbliżył do poziomu wiarygodności, którym konsekwentnie cieszył się Londyn. Oprocentowanie angielskiego długu w chwili podejmowania decyzji o zawieszeniu wymienialności funta wynosiło zaledwie 3% wobec 14% w 1713 roku i nawet w najtrudniejszej fazie wojny nie przekroczyło 10%. Co więcej, brytyjscy wierzyciele mogli swobodnie obracać publicznym długiem, którego dyskonto rzadko przekraczało 5%. We Francji owa płynność była znacznie niższa i choć na początku wywołało ją po prostu zamknięcie giełdy, to i po jej ponownym otwarciu kondycja rynku znacząco się nie poprawiła. W starciu Anglii i Francji pieniądze zdecydowanie wybierały Londyn.
Myliłby się jednak ten, kto sądzi, iż owe pieniądze wiązały sobie ręce po jednej stronie konfliktu. Najlepszym dowodem jest tu szeroka bankierska współpraca, która pozwoliła Napoleonowi na domknięcie budżetu w 1803 roku. Mowa tu o sprzedaży pozyskanej przez Francję… Luizjany. Transakcję z amerykańskim rządem negocjował renomowany londyński Barings Bank. Największy w historii zakup gruntu (828.000 mil kwadratowych) po unikalnej cenie 4 centów jawił się jako dość dobre posunięcie biznesowe – tym bardziej, że dzięki temu posunięciu obszar młodego amerykańskiego państwa niemal się podwajał. Ale najciekawsza była struktura transakcji. Niebagatelną cenę nabycia (15 mln USD) zapłacono w następujący sposób: 3 mln uiszczono w złocie, pozostałych 12 mln w obligacjach rządu USA! Te ostatnie Napoleonowi za bardzo by się nie przydały, a więc za pomocą Barings Bank wymienił je na złoto, sprzedając inwestorom z City. Ich z kolei do transakcji zachęciło niebagatelne dyskonto: 87,5 za każde 100 dolarów plus, oczywiście, odsetki. Skarb Francji został uratowany, londyńscy bankierzy zarobili zawrotne sumy, zdając sobie przy tym doskonale sprawę, że Napoleon przekaże wszystkie wpływy na konto finansowania wojny z brytyjską koroną. Pomimo to najbardziej renomowany bank ówczesnej epoki ani na chwilę nie zawahał się przy tej transakcji.
Dlaczego? Ponieważ pokój zawarty przez Anglię i Francje w Amiens (1802) nikogo nie satysfakcjonował i wynikał tylko z jednego: obie strony potrzebowały chwili wytchnienia i zebrania nowych środków finansowych. Rząd brytyjski do kolejnej emisji długu potrzebował dogodnego pretekstu, a tego dostarczyła w nadmiarze sprzedaż Luizjany. Uczciwie należy wspomnieć, że pewien niepokój londyńskich bankierów wywoływała francuska armia szykująca się do przeprawy przez kanał La Manche. Niepokój o tyle uzasadniony, że wieloletnia potęga niderlandzkich banków zakończyła się z chwilą, gdy dotarła do niech grabieżcza armia francuska. Dla świata finansów stało się jasne, iż bezpieczna działalność bankowa wymaga prowadzenia ksiąg i składowania kruszców z dala od rejonów, gdzie dyskretne układy podważa toporna siła militarna. Toteż „brytyjskie” pieniądze popłynęły wartkim strumieniem wszędzie tam, gdzie mogły skutecznie budować sprzeciw wobec polityki Francji. Jak wiadomo – swój cel osiągnęły. Konflikt z Francją kosztował Anglię ponad 700 milionów funtów i zdaniem niektórych historyków był to wysiłek większy niż udział w I wojnie światowej.
Ale zwycięzcy obsługiwali swoje długi, a Anglia na ponad sto lat stała się niekwestionowanym światowym mocarstwem. Jej siła oparła się na najpotężniejszej flocie wspieranej centrum globalnych finansów. Świat ułożony w Wiedniu w 1815 roku utrzymał się niemal sto lat. Upadł dopiero wtedy, gdy źródło pieniędzy wywędrowało poza Europę. Nowy Jork ma mapę świata spojrzał z zupełnie innej perspektywy.