Czyli o tym, jak ambitne plany krzyżuje brak pieniędzy
Jak wieść gminna niesie, kres panowania cara Władymira Władymirowicza jest bliski a przywalona bolesnym kryzysem ekonomicznym Rosja ma niebawem pogrążyć się w zamęcie. Kolejna, trzecia już Wielka Smuta stworzy wtedy nowe szanse tym wszystkim, którym marzy się prawdziwa demokratyczna Rosja, natomiast dzisiejsza federacja rozpadnie się na kolejne demokratyczne państwa. O jakości tych demokracji wieść gminna uprzejmie milczy. Najpewniej czyni to z wrodzonej roztropności, jako że wysokie standardy określane przez dzień codzienny Kazachstanu, Tatarstanu czy Uzbekistanu świadczą najdobitniej o możliwościach nowych państw w tej, wydawało by się mogło, fundamentalnej dla całego świata kwestii. O iluzoryczności tych dogmatów można by się przekonać stosunkowo łatwo. Wystarczyłoby przecież, aby Ramzan Kadyrow zakochał się w Waszyngtonie i dziarsko ruszył ścieżką wiodącą do niepodległości. W mediach z dnia na dzień przybyłby nam pewnie kolejny reformator, a przymiotnik „czeczeński” pojawiałby się wyłącznie w aureoli najwyższych moralnych standardów.
Analitycy Stratfor, niezmordowani w pracy nad przyszłym kształtem świata, taką opcję już przewidzieli, zakładając nie bez racji, że wolta na północnym Kaukazie władykom Kremla solidnie by zaszkodziła. Słabnąca Rosja zwróciłaby wtedy oczy na zachód, a tu demiurgowie z Teksasu widzą wielkie szanse dla Polski. Choć świat przez różowe okulary zazwyczaj ogląda się przyjemnie, warto pamiętać, iż polska racja stanu na Kremlu już raz się urządziła. Wprawdzie z efektem marnym, acz niezmiernie ciekawym analitycznie.
Choć rzecz miała miejsce dawno, były to czasy, gdy to Rzeczpospolita radziła sobie nieźle jako europejski rozsadnik demokratycznych standardów. Tutejsze prawa i swobody podobały się wszędzie, a najbardziej tam, gdzie władza absolutnych królów lubiła się odciskać katowskim toporem na gardłach krnąbrnych, choć utytułowanych poddanych. Kraj, w którym królowie zabiegali o środki na wojnę, a parlament ustalał podatki, świecił blaskiem pierwszej klasy, a urokom tego systemu uległ nawet Oliver Cromwell. Ostrożny entuzjazm dla tutejszych wolności wykazywały również elity w Wielkim Księstwie Moskiewskim, temperowane w swych ambicjach ukazami cara Iwana Groźnego. Kiedy na tron wstąpił Borys Godunow, dawny zausznik carski, miarka się przebrała. Choć wpływowy bojar skutecznie zajął tron, władał z piętnem dzieciobójcy. To z jego bowiem ręki miał odejść z tego świata Dymitr, młodociany legalny potomek carski. Plotka byłaby zapewne wyłącznie plotką, gdyby nie to, że początek XVII wieku wróżył Rosji wszystko, tylko nie przyszłą potęgę. Głód pustoszył państwo moskiewskie, niepokoje podważały autorytet władcy. Dwór wrzał od plotek i spisków. Knuto intrygi, słano listy, poszukiwano wygodnej wspólnej flagi. Opozycji potrzebny był symbol. Stał się nim Dymitr, cudownie ocalony przez siepaczami, bezpiecznie ukryty… gdzieś w Polsce. Owym „gdzieś” wiosną 1603 roku okazał się mało imponujący dwór księcia Adama Wiśniowieckiego. Magnat, mimo przesadnego mniemania o sobie, w stołecznym Krakowie był pospolicie „za krótki”. Montaż poparcia dla Dymitra wymagał znacznie silniejszych akolitów i solidnych politycznych pleców. Okazję dla siebie dostrzegł tu Jerzy Mniszech i to za jego właśnie sprawą Griszka Otripjew, zwany później Dymitrem I Samozwańcem, stanął przed królewskim majestatem. Miłościwie panujący Zygmunt III Waza krzewienie demokracji na wschodzie ostentacyjne poparł… słowem. Intryganci liczyli na hojne wsparcie ze szkatuły koronnej. Na przeszkodzie, mimo pozytywnych sygnałów ze strony samego Króla, stanęła polityka. Moskwa była bowiem wrogiem… Litwy. W Koronie, a w Krakowie w szczególności, konflikt na Dalekim Wschodzie nie mieścił się w państwowej optyce, o której koordynaty niestrudzenie dbał sędziwy Jan Zamoyski. Zdaniem jego wpływowego stronnictwa zaangażowanie na Wschodzie stwarzało poważne niebezpieczeństwa dla Polski. Impas wymusił działania. Dymitr na czele 3 tysięcy zaciężnych Polaków przekroczył granice i pomaszerował na Moskwę. Zawodowcy skutecznie rozstrzygnęli kilka potyczek, solidnie umacniając polityczny autorytet „prawowitego władcy Kremla”. Świeżą aureolę wsparły uznające władzę cara grody, podobnie jak liczne szable, które zgłosiły się pod jego sztandary. Powyższe – rychło w czas. W polskim obozie gruchnęła wieść, iż sejm powiedział wyraźne NIE imprezie na Wschodzie. Animusz polskich chorągwi skutecznie wyparował. Legalna wojna oznaczała bowiem podatki, a te przekładały się na żołd dla wojsk zaciężnych. Ferment zdusiła w zarodku kolejna wieść: o śmierci Godunowa. Tron się zwolnił, a Moskwa czekała na nowego władcę. W tej roli lokalni notable widzieli chętniej słabego Dymitra niż Wasyla Szujskiego: najsilniejszego z własnego grona. I jak to w takich sytuacjach bywa, wygrał ten, który zadziałał szybciej. Caryca matka rozpoznała „zaginionego” syna, szeregi legalnego już cara wzmocniły kolejne szable. Sukces był pełen, ale nadszedł czas wystawiania rachunków. Zasady Dymitr i Mniszech określili jasno w umowie spisanej niemal rok wcześniej. Wszystko układało się wspaniale, a Zygmunt III w swej kalkulowanej łaskawości wyraził zgodę na małżeństwo Mniszchówny z moskiewskim carem. Przy okazji oddał wielką przysługę tamtejszej dyplomacji. Wcześniej Korona tytułu carskiego po prostu nie uznawała. Niebawem Kreml zapełnił się masą polskich gości, a 18 maja 1606 roku Martyna Mniszech jako pierwsza kobieta w historii Rosji została koronowana na carycę. Szczęście nie trwało jednak długo. 27 maja podburzony przez Wasyla Szujskiego tłum wdarł się na Kreml, a następnie wyrżnął większość obecnych tam Polaków. Śmierć dosięgła również Dymitra. Mniszech wraz z ocaloną córką znaleźli się w niewoli, tymczasem Moskwa przywitała kolejnego cara. Szujski wstąpił na tron jako Wasyl IV, a z bardziej prominentnych jeńców zapragnął zrobić tradycyjny, transakcyjny użytek.
I kto wie, jak sytuacja rozwinęła by się dalej, gdyby nie to, że Rzeczpospolita miała swoje własne – i to dość poważne – problemy. Ruch przeciwników króla Zygmunta III zorganizował się pod skrzydłami marszałka wielkiego koronnego Mikołaja Zebrzydowskiego. Rokoszanie sięgnęli po broń przeciw niechcianej, ale legalnej królewskiej władzy. Zamoyski nie żył już od roku, a wraz z jego śmiercią zmieniły się standardy. Słabość Polski dała Szujskiemu pole do manewru, ale nie cieszył się nim zbyt długo. Gra się rozpoczęła, a stawka była wysoka, o swoje postanowił się upomnieć również król Polski. W tych okolicznościach musiał się pojawić… kolejny Dymitr, po raz wtóry cudownie ocalony. Tym razem ujawnił się wprost w szeregach polskich, nadal nie opłaconych, wojsk zaciężnych. Szujski, chcąc uniknąć pretekstu do wybuchu, uwolnił aresztowanych wcześniej królewskich posłów, a także Mniszcha i Martynę. I tu popełnił błąd. Caryca, zamiast grzecznie wracać do kraju, stawiła się w obozie wojsk polskich i… rozpoznała cudownie ocalonego Dymitra.
Dymitr II po ofensywie na Moskwę obiecywał sobie wiele, ale w międzyczasie Rzeczpospolita zdecydowała się na wojnę; pretekstu dostarczył Szujski zawierając sojusz ze Szwecją. Choć sejm pieniędzy poskąpił, król znalazł je, kupcząc interesem Korony. Za 120 tysięcy ówczesnych złotych zwolnił Prusy z obowiązków lennych wobec Polski. Środki wystarczyły na sformowanie małego, ale skutecznego korpusu, który swej waleczności dowiódł zwycięstwem pod Kłuszynem, gdzie hetman Żółkiewski rozniósł kilkukrotnie liczniejsze siły szwedzko-rosyjskie. Liczniejsze, ale z jednej strony mniej profesjonalne, a z drugiej – cierpiące na… problemy budżetowe.
CDN