Czyli o tym, że miś jest wiecznie żywy
Otwieram oczy. Samolot zamiast lądować wznosi się gwałtownie, co jednocześnie dowodzi dwóch rzeczy: po pierwsze wylądujemy później niż planowano, a po drugie decyzja o zaniechaniu wizyty w oblężonej toalecie była jednak błędna. Rzut oka za okno przekonuje, że jeszcze trochę polatamy. Sajgon dosłownie zniknął w burzowych chmurach.
This the end… my only friend the end… pobrzmiewa mi w głowie, mimo że to przecież dopiero początek. Owa optymistyczna myśl towarzyszy mi w marszu przez pustawe lotnisko; ulotni się po spotkaniu z wietnamskim strażnikiem granicznym. Nie ma wątpliwości, że tutejsza republika socjalistyczna pełnymi garściami korzysta z dorobku towarzyszy radzieckich. Na ramionach funkcjonariusza dumnie prężą się szerokie tkane złotem pagony, nad głową przystrojoną w tradycyjne zbyt szeroką czapkę dumnie wznosi się zapomniany nawet w Moskwie sierp i młot. Całość uzupełnia sflaczały czerwony sztandar. Symbol? Kiełkujący uśmieszek ściera mi z ust staccto oficera „dzian mian mon tao dzen dan tu…”, wspierane groźnym potrząsaniem rękami. Normalnie „Czas apokalipsy” albo „Łowca jeleni”. Miło raczej nie będzie. Odpędzają mnie na koniec kolejki.
Choć krew się burzy, człapię grzecznie. Jak by nie było Azja – raz, a dwa – wszystko wskazuje na dobrze zakorzeniony model sowiecki co oznacza, że tu władzy się nie fika. Pęka kwadranisk, potem drugi. Powoli znikają wszystkie twarze znane z samolotu. Mięknę. „You wait!” – upomina mnie pracownik firmy, która pomaga w załatwianiu wizy, bo to z nią podobno jest jakiś problem. Nie wiem jeszcze jaki, ale coś mi mówi, że niebawem się dowiem. Ufortyfikowawszy się strategicznie przy kontakcie, loguję się do sieci. Słaba, ale jest. Okaże się wielkim atutem w zbliżającej się walce.
Warowanie na lotnisku bez paszportu zabawne jest średnio, tysiące kilometrów od domu raduje jeszcze mniej. Z lektury postów „vietnam visa problem” itp. wyrywa mnie pracownik lotniska. Ponownie człapię przed oblicze oficera. Szczeka jeszcze bardziej niż poprzednio, ale tym razem wyposażył się w tłumaczkę. Ta dość długą tyradę streszcza krótko „Your passport broken”. Zanim dotrze do mnie sens tych słów znów ląduję na końcu kolejki.
Robi się marnie. Pośrednik wizowy tłumaczy, że do Wietnamu mnie nie wpuszczą. Mój paszport ma wyrwaną pierwszą stronę zatem ich zdaniem jest nieważny. To, że jakoś tu doleciałem nikogo nie interesuje. Mają mnie wydalić do Polski. „Jak to kurwa wydalić?!” krew gotuje mi się żyłach. Twierdza Dien Bien Phu, Plaża w Da Nang spierdalają w siną dal a o umówionych spotkaniach biznesowych nawet nie zdążę pomyśleć. Wpijam się w ramię załatwiacza „I must enter Wietnam!!! Help me!” moja stanowczość działa i po chwili znów ląduje przed sierioznym oficerem. Kolejna porcja szczekania, okazuję boarding, tłumaczę, że przyleciałem na tym paszporcie kawał świata. Jestem słodki jak miód, wiję się u stóp pana władzy niczym bluszcz. Dostojewski byłby ze mnie dumny. Rozstrzygnięcia jednak znowu nie ma: maszeruję na koniec kolejki. Czas płynie. Czekam, ale… nadzieja rośnie. „You won’t go, won’t go” – nokautuje mnie załatwiacz. Co robić?? Opresja aktywuje mechanizmy rodem z PRLu. „Special fee?” rzucam niepewnie. Błysk w oczach… czyli jesteśmy w domu Wiza wietnamska ma mnie kosztować ekstra, ale co tam! Widziałem się już przecież w powrotnym samolocie do Stambułu. Niech będzie! W sumie nie takie w życiu płaciło się frycowe. I kiedy już w myślach płynę Mekongiem… „You won’t go, you won’t go” – rozlega się jak echo. Licytuję wyżej, ale Azjata kręci smutno głową: „No way. You go back”. To jest jakiś rollercoaster?!
Dzwonię gdzie się da. Ambasada jak zwykle zamknięta a na recepcji nie odbiera nikt. Koleżanka w Polsce wynajduje gdzieś konsularną komórkę alarmową. Dzwonię. Przypadek nagły, choć mnie nie zatrzymano. A w zasadzie może? Pani jest miła, ale wyraźnie nie wierzy w moją historię. Oferuje pomoc tłumaczki, która rozmówi się z oficerem. To raczej wiele nie da. Maciek z Polvietu też robi co może, ale jego znajomych Wietnamczyków akurat na lotnisku nie ma. Walczy dalej, czas płynie. Co robić??? Olśniewa mnie myśl, aby napisać do Wietnamczyka, z którym wieczorem mam się spotkać. Podaję mu numer telefonu załatwiacza. Gadają. Załatwimy – podsumowuje ich rozmowę sms. Iskierka nadziei. Od początku akcji minęły zaledwie dwie godziny. Dla mnie to wieczność; założyłbym się, że jestem tu od rana. Trzewia wiz przetrawiły już z 10 samolotów, przybycie kolejnego zwiastuje tłum szturmujący barierki. Blink! „Nie da rady stary”
„Jak to?!”
„Masz podarty paszport”
„NIEPRAWDA!!!!!!” po chwili pytanie
„Masz zdjęcie?”
„Nie mam przecież mi zabrali”
„A skan masz?”
Mam. Gdy go wysyłam znowu wołają mnie do oficera. Przy okienku stoi już fecet z Turkish Airlines, więc sprawa za dobrze nie wygląda. Pogranicznik patrzy na mnie wymownie. Tym razem nie szczeka. W lewej ręce demonstruje mój paszport… w prawej pierwszą stronę z danymi posiadacza. Internet słaby, plik ciągle się wysyła; „NOT VALID” wyjaśnia po angielsku. Facet z Turka patrzy na mnie ze współczuciem a ja podrywam się do szturmu „I HAVE TO ENTER WIETNAM!!!!! Internet kiepski, plik ledwo przechodzi I HAVE BEEN WAITING FOR THIS 20 YEARS!!!!!„; oficer tylko macha ręką. “You go back to Istambul”. Kątem oka widzę, że plik z paszportem się wreszcie wysłał.
Wypisywanie kwitów trwa, mam czas oswoić się z myślą, że to jednak koniec. Dorsi tłuką się po głowie jak memento. Kolejna seria desperackich smsów. Bez odzewu. A więc jednak dupa.
Oficer podnosi słuchawkę telefonu. Słucha, po czym wstaje i patrzy mi w oczy. Wyraźna zmiana. „Show me your return ticket” – zarządza, iphone jak zwykle nie chce odnaleźć pliku, ale po krótkiej walce z pomocą gostka od Turka udaje się wygenerować potwierdzenie mojego bookingu. Oficer stał się nagle bardzo sympatyczny. Piszę jeszcze podanie, aby puścili mnie do Wietnamu, po czym… wspólnie wklejamy feralną stronę do mojego paszportu.
Odzyskawszy niezłe umiejętności językowe z uśmiechem wyjaśnia, że muszę w Hanoi wyrobić nowy paszport, bo na tym… to mnie na pewno nie wypuszczą. O tym, że faktycznie by nie wpuścili przekonuję się ,gdy dochodzimy razem do kontroli granicznej, omijając ostentacyjne ogromną kolejkę. Pogranicznik otwiera paszport wysyła mi killing look po czym… odwraca głowę do mojego oficera. Nie trzeba znać żadnego języka, aby zrozumieć o czym teraz rozmawiają. Ostentacyjnie klepnięcie w blat, przybijamy piątkę oficer znika jak wchodzę do Wietnamu. „You have very good friends” – podsumowuje załatwiacz. Prowadzi mnie do taksówki. Jego robota skończona. Gorące powietrze obezwładnia. Papieros jest wilgotny jakbym palił go w łazience. Zaciągam się głęboko. „Sajgon. Jestem w Wietnamie”