Londonistan 

Czyli o tym, że  emigrują nie tylko ludzie .

A gdzie teraz jest stabilnie? Pytanie zawisło w powietrzu, a za oknami rozgrzany wrześniowym słońcem Frankfurt am Main wyraźnie szykował się do weekendu, choć ledwie minęło południe. Sędziwy inwestor zapadł się w sobie, a ja przez grzeczność nie wyrywałem go z letargu. Czekoladowa asystentka, z której ust dobywał się wykwintny Hochdeutsch, moją pauzę przyjęła z wyraźnym zrozumieniem i posłała mi promienny, choć bardzo służbowy uśmiech. Mój rozmówca, wiekowy reprezentant tutejszego patrycjatu, zbliżał się zapewne do setki, a kto wie czy tej imponującej bariery już przypadkiem nie pokonał. Gdy po chwili spojrzenie odzyskało dawną ostrość, a pytania przenikliwość, ja zdobyłem pewność, że mityczna fortuna nie zdobyła się sama. Spotkanie nabrało wigoru, a nad stołem zmaterializowało się to nieuchwytne „coś”, które zazwyczaj zwiastuje szanse na zrobienie dobrego interesu. Wiraż, jak to wiraż, pojawił się znienacka. „Czy był Pan kiedyś w Warszawie?” Cisza, tym razem wyraźnie krępująca, trwała znacznie dłużej niż poprzednio. Oczy nie zaszły mgłą nawet na chwilę, na usta wypłynął brzydki grymas. Po oschłym „Nein” spotkanie było w zasadzie zakończone, choć biliśmy pianę jeszcze co najmniej pół godziny. Warszawskie wspomnienia zdecydowanie nie zachęciły do inwestycji. Zdziwiłem się niepomiernie.

Wedle dostępnych danych niemieckie firmy przodują w gronie zagranicznych inwestorów w Polsce (zainwestowane 126 mld na koniec 2014) i zatrudniają grubo ponad 300 tysięcy osób. W praktyce znacznie więcej, ponieważ nie udostępnia się nigdzie informacji o tym, jak wiele polskich firm utrzymuje się głównie (lub w całości) z kontraktów realizowanych na rzecz niemieckich firm w Polsce. Geografia niemieckich inwestycji mimo upływu lat nie ulega zasadniczej zmianie. Choć statystyki ujawniają miażdżący prymat województwa mazowieckiego, w praktyce owa przewaga wypływa głównie z faktu, iż większość niemieckich centrali ulokowana jest w Warszawie. Analizowaniem dalszego przepływu środków inwestycyjnych zajmuje się co prawda NBP, ale swoich opracowań w detalach nie udostępnia – a szkoda. Wiadomo jednak, że główne obszary niemieckich inwestycji to województwa mazowieckie, śląskie i wielkopolskie, a na podstawie zestawienia przedstawionego w raporcie NBP dotyczących inwestycji zagranicznych w Polsce za rok 2014  może się wydawać, że jest inaczej:

post

Tyle, że zestawienie prezentuje wyłącznie procenty, a nie kwoty bezwzględne. W efekcie niemieckie 13% w Mazowieckim to niemal 57 mld PLN, podczas gdy przodujące od lat w ariergardzie Podlaskie z trudem dochrapuje się do miliarda. Pieniądze „aus Deutschland” lubią konteksty historyczne, o czym najlepiej świadczy brak zainteresowania Warszawą ( FSO ) i namiętny rozwój działalności produkcyjnej w Gliwicach i Poznaniu. W obu przypadkach rozpoczęto od zwykłych montowni, ale dzisiaj VW kończy we Wrześni budowę jednej z najnowocześniejszych fabryk na świecie. Kolejne 3 tysiące etatów niebawem walnie się przyczyni do umacniania lokalnej sympatii do naszego zachodniego sąsiada i prędzej czy później znajdzie odzwierciedlenie w preferencjach wyborczych w mikroskali powiatowej.

Może się jednak okazać, że sukces germańskiej reindustrializacji zupełnie się nie przekłada na sentymenty inwestorów prywatnych. Ci, zdaniem Z., szefa private bankingu w jednym z frankfurckich banków, bardzo niechętnie decydują się na inwestycje na wschodzie. We Frankfurcie nie brak bowiem fortun budowanych przez operatywnych Treuhänderów  (którzy magicznym sposobem z powierników przekształcali się we właścicieli), a także nabywców w „dobrej wierze”, którzy po atrakcyjnych cenach skupowali precjoza i działa sztuki, nie dopytując się o los ich prawowitych właścicieli. W szacownych gronach tutejszych finansowych elit nie brak również takich, którzy z runami SS na epoletach nie rozstali się w 1945 i co jakiś czas lubią je przywdziać ponownie, choć rzecz jasna w zaciszu klubowych spotkań. Zdaniem Z. (który swego stanowiska dochrapał się całkiem niedawno) solidną częścią prywatnego rynku zawiadują rozmaici „doktorzy Vogle”, a ich usługi dla regularnych instytucji są barierą nie do pokonania. Z., który dla kariery opanował „klasowy” niemiecki, nie ma złudzeń co do swojej przyszłości w świecie tutejszej finansjery. Niemieccy koledzy są bardzo przyjacielscy, ale nie brak sytuacji gdy w rozmowach z klientami posługują się dialektem pełnym rozmaitych zwrotów, formowanych w czasach gdy Rotshild stawiał pierwsze poważne kroki w tutejszym bankierskim biznesie. „Jak już wyjdziemy z UE, to się nas wszystkich pozbędą” – znacząco zatoczył ręką po korpoludkach wracających na weekend do Londynu. Gdy przypominam, że akcjonariusze giełdy w Londynie i Frankfurcie zadecydowali o połączeniu na wieść o Brexicie, zniecierpliwiony macha ręką „Szejkowie dobrze się czują w Londynie, ale to ci tutaj będą się zajmować prawdziwą robotą. U nas za pieniądze można wszystko. Tutaj zawsze są jakieś przepisy dla obcych nie do pokonania”.

Przez resztę lotu słucham, jak to Brexit zaskoczył wszystkie instytucje finansowe i wydarzył się scenariusz, którego nikt poważnie nie obstawiał. W rozumieniu świata finansów wyjaśnienie jest zatem jasne: świat się nie zawalił bo… nie miał kto na tym zarobić. Zatem jedyna nadzieja w wydarzeniach, które nie mieszczą się w modelach.

Drzyj kapitale. Lud wstaje z kolan.

6 komentarzy
Previous Post
Next Post