Czyli o tym, że rzeczywistość dogania fikcję.
Po raz pierwszy „Gwiezdne Wojny” (a konkretnie ich epizod IV) oglądałem na schodach w warszawskim kinie Relax. Był maj 1979, ale ponieważ film przeznaczono dla oczu widzów dorosłych, należało wystąpić z odpowiednim bodźcem materialnego zainteresowania do pań bileterek. Jako że mieszkałem w okolicy, miałem tu już wyrobione odpowiednie „chody”; do kina dostałbym się bez najmniejszych przeszkód, gdyby nie totalne oblężenie wejść i kas. Problem rozwiązał się dzięki pani Stasi. Po określonym seansie miałem zaczaić się przy wyjściu z kina na pasaż. Stawiliśmy się na pozycji, tłum niechętnie wylał się z kina, po czym bileterki precyzyjnie odłowiły tych wszystkich, którym zamarzyło się pozostanie na kolejny seans. Drzwi, co zrozumiałe, zatrzaśnięto. Koledzy popatrzyli na mnie z wyrzutem. Niedowiarki. Niereglamentowane oglądanie filmów wymagało posługiwania się odpowiednim systemem. Kiedy zza drzwi dobiegły akordy Polskiej Kroniki Filmowej drzwi się uchyliły, a my zanurkowaliśmy do mrocznego wnętrza. Bileterka zmarszczyła brwi, lecz marsa w błyskawicznym tempie otarła biletami Narodowego Banku Polskiego. Kłusem udaliśmy się na ustaloną od dawna pozycję: stopnie przed ostatnim rzędem. Film zrobił na nas piorunujące wrażenie. Estetycznie i ideologicznie szedł znacznie dalej niż „Kosmos 1999” – ówczesny hit sobotniego Studia 2.
Film Lucasa kompletnie deklasował telewizyjną produkcję. Kolonizacja kosmosu nabrała zupełnie innego znaczenia. Naszym rodzicom marzyła się Ameryka, nam zamarzyły się inne planety. Mój apetyt na zdobywanie kosmosu przytemperował nieco „Obcy: ósmy pasażer Nostromo” – film, w trakcie którego wraz z kolegą Darkiem z mojej klasy trzęśliśmy się jak osiki. Mimo tych mankamentów przyszłość wydawała się oczywista: ludzkość sięgnie gwiazd i zacznie się zupełnie nowa era w historii cywilizacji. Pierwszy lot promu kosmicznego Columbia przyjąłem już z mniejszym entuzjazmem. W kwietniu 1981 w Warszawie oddychało się innym powietrzem. Kiedy kilka lat później (maj 1984) w Relaxie oglądałem „The day after” ( http://www.filmweb.pl/film/Nazajutrz-1983-97843 ), w pasażu Domów Towarowych Centrum unosił się jeszcze gaz łzawiący. Wojna nuklearna przyćmiewała międzygalaktyczne wyprawy, a Lord Vader wraz ze swoimi poplecznikami był już popkulturowym symbolem „imperium zła” – jak Ronald Reagan ochrzcił Związek Radziecki.
Upłynęły lata, dokręcono kolejne części gwiezdnej sagi. Ludzkość twardo trzymała się Ziemi, a międzyplanetarne wyprawy nie budziły już żadnych poważniejszych emocji. Świat w międzyczasie stał się prosty i oczywisty: dobro wygrało ze złem, a historia (choć jej koniec Fukuyama obwieścił już w 1989 roku) wcale nie chciała się skończyć. Mimo wyczerpania głównych wątków, nie chciała się również skończyć… saga „Gwiezdnych Wojen”! Kolejne pokolenia dzieciaków wciągał pojedynek rycerzy Jedi z mrocznym imperium. Ów fenomen zrozumiałem ostatecznie na projekcji „Łotra 1” – produkcji, która dowodzi, że „Star Wars” to jeszcze kopalnia pieniędzy, dlatego też nowych bohaterów uśmiercono bardzo szybko. Powód sukcesu jest bowiem jeden: przez niemal czterdzieści lat dosłownie nic nie zmieniło się w kosmicznej estetyce! Statki kosmiczne śmigają z tym samym dźwiękiem (mimo, że ma się to nijak do zasad fizyki), podobnie jak blastery i miecze świetlne. Co więcej, mieszkańcy innych planet są w zasadzie nadal tacy sami, nie mówiąc już o pejzażach, które każdy sobie wygugluje!
Za brak postępu w futurystycznych wizjach winę ponosi zapewne… zmierzch ludzkiej wyobraźni. Co więcej, pomysły zaczerpnięte z wczorajszych wizji coraz częściej stają się elementem współczesnego świata, a przoduje w tym obszarze zwłaszcza przemysł militarny.
Dlatego właśnie Boba Fett – bounty hunter z „Gwiezdnych Wojen” – ma już swój realny odpowiednik. To oferta amerykańskiej firmy AR 500, eksperta w dziedzinie produkcji płyt balistycznych. Co więcej, w realu można już skorzystać z niemal dokładnie takiej samej platformy, na jakiej śmigali bohaterowie gwiezdnej sagi: https://www.youtube.com/watch?v=KEDrMriKsFM. Jakby tego było mało, sztuczna inteligencja stawia już pierwsze samodzielne kroki i zapewne dlatego Ridley Scott zdecydował się wyprodukować remake własnego filmu, który pokazał światu w 1982 roku! Sam pomysł nawet wtedy nie był świeży. Opierał się (jak wiele innych futurystycznych scenariuszy) na prozie genialnego Filipa K. Dicka, który problem tożsamości cybernetycznej istoty opisał już w… 1968 roku. Najwyraźniej popkultura nie jest w stanie wykreować żadnej nowej wizji i przetwarza wyłącznie produkty, które już wcześniej wytworzyła. Dlatego też w radiu możemy usłyszeć zarówno hity nowe, jak i te, które podbijały listy przebojów trzydzieści lat temu. W czasach mojego dzieciństwa taka sytuacja na pewno nie miałaby miejsca.
Wbrew pozorom o przyszłości i innych planetach poważnie myślą rządy, i to nie tylko te najpotężniejsze.
Taka na przykład ESA (European Space Agency) bada cały szereg zagadnień związanych nie tylko z eksploracją kosmosu, ale również ze zwiększeniem ludzkich możliwości przetrwania dzięki biotechnologicznej mimikrze, czyli biomimetyce. Notabene tą dziedziną zajmuje się w ESA nasza rodaczka Dr Agata Maria Kołodziejczyk, a lista projektów, którymi się zajmuje, może sporo dać do myślenia tym wszystkim, którzy na co dzień lubią sobie posnuć jakieś niezależne scenariusze na przyszłość (http://www.esa.int/gsp/ACT/bio/ ).
Dla odmiany twórcy filmów SF bazują na sprawdzonych wzorcach, od lat koncentrując się na relacji człowiek – maszyna (oglądanych wprawdzie z różnych perspektyw, ale z nieodmiennym tłem w postaci wysokiej konsumpcji). Na tym tle pewnym wyjątkiem jest „Moon” (https://pl.wikipedia.org/wiki/Moon_(film) ), który nieszczęśliwie debiutował w 2009 roku, a wtedy świat skoncentrował się na kryzysie finansowym. W tym niezwykle udanym monodramie niemo wybrzmiewa cały szereg pytań o istotę człowieczeństwa, ale najciekawszy jest finał: główny bohater ucieka dzięki komputerowi stacji. Maszyna pomaga… ze współczucia.
Maszyny bardziej empatyczne niż ludzie? Kto wie? Jeśli coś jest dzisiaj pewne, to pewność, że nic pewne nie jest. Zmieniają się zasady, zmienia się przekaz. Doświadczą tego również widzowie „Łotra 1”. Rebelia nie jest tu zrywem idealistów, tylko polityczno-militarnym przedsięwzięciem, któremu nie brak powodów do wstydu. Ucieleśnieniem brudnych spraw jasnej strony jest kapitan Cassian, który w chwytającej za serce scenie wyjaśnia, iż zabójstwa, spiski, intrygi i sabotaże, które przeprowadzał, nie dają się uzasadnić, jeśli do wojny z mrocznym imperium mimo wszystko nie dojdzie. W stosunku do dawnej retoryki to spora zmiana. Jeszcze chwila, a dowiemy się, że samo Imperium nie jest aż takie mroczne. W sumie państwo galaktyczne jak każde inne – tyle, że niechętne świętej dla rebeliantów demokracji, której jednak nie wyznają sami. Ale czyż ta demokracja taka ważna? Nie zdziwię się, jeśli w kolejnych odcinkach ów dylemat rozstrzygać będzie Lord Vader w stylu godnym Franka Underwooda.
Choć dzieci interesują się tym rzadko, dorośli powinni pamiętać, że wyraźnie podawane przez autorów powody animozji kosmicznych graczy są jasne i oczywiste. Mowa tu o stałym zapalniku geopolitycznych gier, jakim są konflikt interesów ekonomicznych i podatki. To one właśnie wytyczają oś zdarzeń, które pozwalają się rodzić i umierać kolejnym bohaterom.
Krzepiąca perspektywa. W maju 1979 w licznych garnizonach stacjonowały wojska radzieckie, w maju 2017 pojawią się w nich (być może nawet w tych samych) równie braterskie wojska amerykańskie. Choć różnica pomiędzy jednymi i drugimi jest olbrzymia, w sensie praktycznym nie ma to wielkiego znaczenia.
Szczyt zimnej wojny w Europie wyznaczyło starcie rakiet Pionier (ZSRR) i Pershing II (USA), czyli pocisków nuklearnych ziemia – ziemia. To właśnie przeciwko ich instalacji protestowano masowo w Niemczech Zachodnich w pierwszej połowie lat 80. i choć nie brakowało tu wsparcia ze strony aktywów radzieckich najważniejszym motorem protestów był… strach. Rakiety międzykontynentalne, stanowiące podstawę atomowych arsenałów, na osiągnięcie swoich celów potrzebują 35 do 50 minut. Manewrujące pociski ziemia – ziemia (słynne amerykańskie Kruzy, czyli pociski GLCM) na dotarcie do celu potrzebowały nie więcej niż 2 minut. Podobnych parametrów nie mogli podówczas osiągnąć Rosjanie, przez co wojna stawała się znacznie bardziej realna niż wcześniej. W grudniu 1987 Gorbaczow i Reagan podpisali porozumienie o likwidacji tej broni w Europie, które określa się jako symbol końca zimnej wojny. Tyle, że owo porozumienie właśnie przestało obowiązywać. Amerykańskie pociski manewrujące ma już nawet Finlandia, niebawem dotrą do Polski i krajów nadbałtyckich. W Okręgu Kaliningradzkim stacjonują już rosyjskie rakiety Iskander, które w tempie zniszczenia nie ustępują zapewne amerykańskim. Choć nikomu nie mówi się o tym głośno, raźnym krokiem doszlusujemy do tych mieszkańców europejskich miast, których domy wyparują w ciągu 120 sekund od startu wystrzelonych rakiet. Czterdzieści lat temu rządy, media i kino straszyły widmem wojny jądrowej. Dzisiaj, choć konwencjonalna trwa, o skutkach obrony przed atakiem w ogóle się nie mówi. Czemu? Ponieważ wedle dostępnych analiz obronić się nie da. Można się tylko wzajemnie szachować, a wygra ten, kto pierwszy uderzy. Europa zachodnia ma swoje wartości, i arsenał posiada wyłącznie po to, aby się bronić.
I można by spać spokojnie, gdyby nie to, że wedle podręczników strategii najlepszą formą obrony jest atak.