Przeciek

Czyli o tym, że nadciąga dyktatura

Rok 1972 już od pierwszych dni zwiastował światu wielkie zmiany. 5 stycznia Prezydent Richard Nixon ogłosił rozpoczęcie programu załogowych lotów kosmicznych przy użyciu wahadłowców, a siedem dni później zapowiedział ewakuację wojsk z Wietnamu. Ale jeszcze większym szokiem była wizyta, którą 21 lutego 38. Prezydent USA złożył… w komunistycznych Chinach. 22 maja 1972 Nixon poszedł jeszcze dalej, składając wizytę w Moskwie jako 1. Prezydent Stanów Zjednoczonych w historii. Motywy tej pokojowej krucjaty były oczywiste. USA uginały się pod ciężarem drogiej i niepopularnej wojny, a to w sposób zasadniczy moderowało nastroje amerykańskich wyborców. Dla prezydenta ubiegającego się o reelekcję powyższe miało zasadnicze znaczenie; trudno się zatem dziwić, że Ameryka znalazła się na drodze do rozprężenia. Owa zmiana nie wszystkim się, rzecz jasna, spodobała, a już najmniej – tradycyjnym sponsorom Republikanów. Nixon mógł się czuć pewnie tym bardziej, że jego zwycięstwo zdawały się zapowiadać przedwyborcze notowania. Notowania na tyle wysokie, aby Richard Nixon, miast mozolnego kolędowania po amerykańskim interiorze, mógł się poświęcić międzynarodowej polityce.

Cień na pasmo prezydenckich sukcesów rzuciły wydarzenia z 17 na 18 czerwca 1972, kiedy to w zespole biurowym Watergate zatrzymano na gorącym uczynku włamywaczy montujących podsłuch w biurach Partii Demokratycznej. Co ciekawe, było to już drugie włamanie realizowane nie przez pierwszych lepszych amatorów, ale ekipę byłych agentów CIA i FBI. W sennym kompleksie biurowym nie przesadzano z wydatkami na ochronę. Krytycznej nocy wielką gorliwością wykazał się 24-letni Afroamerykanin Frank Wills, a jego interwencja, jak się później okazało, zmieniła bieg historii.

Zanim jednak go zmieniła, Richard Nixon miażdżącą przewagą (60%) pokonał rywala i w listopadzie 1972 otrzymał mandat na kolejną kadencję. O jego upadku przesądziły dopiero publikacje Boba Woodwarda i Carla Berensteina, obnażający na łamach „Washington Post” systematycznie niecne techniki Nixona, którymi posłużył się w celu ponownego zdobycia władzy. O celność dziennikarskich uderzeń zadbał tajemniczy informator, ulokowany na najwyższych piętrach ówczesnej władzy. Przez lata jego tożsamość była głęboko ukrywana, a Woodward wielokrotnie odmawiał jej ujawnienia. Sam przeciek przeszedł do historii jako pierwszy przypadek, gdy prasa obaliła legalnie wybranego prezydenta.

30 lat później źródło ujawniło się samo. Mark Felt (w 1972 zastępca szefa FBI) przyznał się do dostarczania materiałów dziennikarzom „Washington Post”, podkreślając, że do złamania prawa zmusiły go machlojki Nixona. Tyle że w ramach kolejnych rewelacji okazało się, że… nie tylko doskonale znał Boba Woodforda, ale i był osobą, która umacniała go w przekonaniu, że powinien zostać dziennikarzem i zatrudnić się właśnie w Washington Post. Miłośnicy teorii spiskowych wiedzą swoje: Felt jako doświadczony oficer zadbał, aby umieścić w poczytnym periodyku swoją agenturę. Takie twierdzenie nie jest zresztą pozbawione racji. Felt wiedział doskonale o operacji Mockingbird prowadzonej przez CIA i musiał wysoko cenić możliwość wpływu na politykę poprzez media. Bez jego informacji dwaj dzielni dziennikarze śledczy nigdy nie zebraliby odpowiednio mocnych materiałów.

I tu pojawia się ważne pytanie: czemu lub komu służą tak naprawdę przecieki? Felt, choć zawsze powoływał się na wysokie pobudki, mógł mieć faktycznie zupełnie inne motywacje. W FBI doszedł do bardzo wysokiej pozycji, stając się osobą nr 2 po demiurgicznym Edgarze Hooverze. Jako jego protegowany miał zapewne dostęp do wielu niebezpiecznych tajemnic, ale na pewno nie do wszystkich, którymi dysponował szef biura. W efekcie nie tylko nie otrzymał upragnionej nominacji, ale prędko znalazł się w konflikcie z nowym szefem FBI, powołanym przez Nixona. Badacze spisków idą jednak dalej: Felt znał wielu uczestników pronixonowskiej konspiracji, toteż trudno wykluczyć, że to i owo mógł sam zainspirować.

Powyższe domysły, nawet jeśli są prawdziwe, nie zmieniają faktu, iż Nixon poświecił sporo uwagi działaniom sprzecznym z prawem, choć można by również zauważyć, że tylko on jeden został na tych grzeszkach złapany. Albo precyzyjniej: postawiono jego administracji nadzwyczaj dobrze udokumentowane zarzuty, pozyskane dzięki temu, że… wysoki urzędnik administracji złamał prawo, dostarczając je dziennikarzom.

Felt wpisuje się doskonale w modny wizerunek samotnego wojownika, biorącego się za bary z niebezpiecznym despotą. Warto jednak pamiętać, że karierę w FBI zawdzięczał on owocnej współpracy z człowiekiem, który stanowisko szefa Biura piastował niemal przez 50 lat, a o którego brudnych trikach do dziś krążą legendy. Sukcesja mogła się wydawać Feltowi opcją bardzo kuszącą, amerykańskiemu establishmentowi – wręcz przeciwnie. Przez 44 lata, które upłynęły od śmierci Hoovera, stanowisko szefa FBI piastowało (lub pełniło obowiązki) 11 dyrektorów. O miłości, jaką Felt darzył prawo i porządek, świadczy jego własne śledztwo. W 1978 roku skazano go za nielegalne podsłuchy, włamania i inwigilację opozycji politycznej w latach 1968 – 1972. O ile całej prawdy dotyczącej afery Watergate nie dowiemy się nigdy, pewne jest jedno: gdyby nie ona, Nixon spokojnie rządziłby przez całą drugą kadencję. O ile trudno stwierdzić, czy na jego usunięciu skorzystała amerykańska demokracja, to z pewnością można przyznać, że na fotelu prezydenta zastąpił Nixona człowiek słaby i pozbawiony większego politycznego zaplecza. Dla niektórych – na pewno wygodniejszy niż ambitny poprzednik.

Afera Watergate stała się ważnym punktem zwrotnym dla zachodniego świata. Po raz pierwszy poważna rozgrywka polityczna dokonała się przy jawnym udziale mediów, nazywanych nie bez racji czwartą władzą. Pierwszy, ale jak wiadomo – nie ostatni. Od tamtej pory rozmaitych „gate” było wiele, a do arsenału walki politycznej przeciek wszedł na stałe i nie ma tu większego znaczenia, jakim celom służy, ponieważ te określają zazwyczaj doraźne potrzeby polityczne.

Nie inaczej jest w przypadku „Panama Papers”, które w mediach nie pojawiły się przecież przypadkowo. Konsorcjum dziennikarzy śledczych zapewniło sprawie światowy rozgłos, chociaż o tym, kto i dlaczego dostarczył tak ważnych dokumentów, uprzejmie milczano. A szkoda, bo komentarzach zapominano, iż posiadanie spółek w rajach podatkowych jest… legalne, podobnie zresztą jak sama optymalizacja podatkowa. Problem leży obecnie zupełnie gdzie indziej. Zadłużone państwa Zachodu z trudem znajdują fundusze na dalsze finansowanie społecznego dobrobytu i muszą się rozejrzeć za nowym źródłem dochodów. Historia dowodzi, że gdy w szkatule pojawiało się dno, władcy zazwyczaj sięgali po sprawdzone środki: zabierali się do łupienia zamożnych. Nie inaczej będzie i teraz. Według Gabriela Zucmana niemal 8% globalnych aktywów finansowych zgromadzono w rajach podatkowych tego świata. Zgromadzono legalnie, ponieważ optymalizacja podatkowa nadal nie jest karalna ale… to wyłącznie kwestia czasu, ponieważ jest już zdecydowanie nieetyczna.

Realia Białorusi, ale także społeczna inżynieria PiS czy pomysły lewicy manifestowane w Polsce przez partię Razem, dowodzą aż nadto wyraźnie, że skończyło się zapotrzebowanie na finansowe elity. W dobie drukowania pieniędzy i rosnącej roli państwa w gospodarce potężni dawcy kapitału nie są już do niczego potrzebni. Następni w kolejce będą zamożni z ambicjami, których wyrówna się w sposób sprawdzony w Danii. Tamtejszy przykład dowodzi, że jeśli „oznaki luksusu” obłoży się odpowiednio drastycznym podatkiem, burżuj wyemigruje albo zmieści się w akceptowalnym standardzie. Jak już zapowiedział Adrian Zandberg: „za pomocą podatków będziemy przeciwdziałać nierównościom dochodowym. Wyobraźmy sobie, że właściciel firmy się zastanawia, czy przyznać sobie 2 mln premii, czy te pieniądze przeznaczyć na podwyżki dla kilkuset pracowników. Wysokim progiem podatkowym zmobilizujemy go, aby dał ludziom zarobić”.

Czarnych, brunatnych, zielonych i czerwonych skutecznie zjednoczyła niechęć do kapitalistów. Nadciąga dyktatura digitariatu.

9 komentarzy
Previous Post
Next Post