Czyli o tym, że na cokoły trafiają tylko politycy
Zawsze, gdy słyszę pierwsze takty „Centrali”, wyświetla mi się w głowie jeden obraz: jest wiosenna noc 1982 roku, siedzę na parapecie w swoim pokoju na 15 piętrze i patrzę na pogrążone w ciemnościach miasto. 20-ty stopień zasilania skutecznie odbierał wtedy nocną żywotność miastu, a pozbawione elektrycznej aureoli budynki niemo statystowały w krajobrazie apokalipsy. Ów notabene dość atrakcyjny z tej wysokości widok odbierałbym być może inaczej, gdyby nie Konwicki. Po tej lekturze Pałac Kultury musiał się pokrywać liszajem upadku a przyszłość nijak nie przedstawiała się w różowych barwach. O tym, że nie zrozumiałem w pełni przekazu, przekonałem się, rzecz jasna, znacznie później. Anno domini 1982 wszystko wydawało się jasne: opór, walkę i nieuchronną śmierć inkrustował gorzkawy smak papierosów Arberie.
Choć wspomina się o tym dzisiaj dość niechętnie, słuchanie czarnej płyty Brygady uważano podówczas za „lekko passe” – być może z tego samego powodu, dla którego kilka lat później Kult odcinał się od „Piosenki młodych wioślarzy” lansowanej z dobrym skutkiem przez Krzysztofa Szewczyka w jego programie „Wideoteka”. W dobrym tonie była muza słuchana z zawodzących nieco magnetofonowych kaset lub płyt, pośród których absolutny prym wiodły „francuskie” winyle Kryzysu i Deadlocka. O „Never mind the bollocks” czy „London calling” w oryginale mogłem tylko pomarzyć toteż słuchając wiele lat później flagowego utworu The Clash byłem lekko rozczarowany. Ten, w którym się zakochałem był znacznie wolniejszy za sprawą… wielokrotnego przegrywania na kasety rodzimej produkcji a te wybitną jakością z reguły nie grzeszyły.
Brzmienie „Czarnej brygady”, mimo iż ograniczane poważnie możliwościami gramofonu Emanuel, biło na głowę dźwięk uzyskiwany z kaset toteż płytę katowałem dość mocno marząc przy tej okazji o gramofonie Fryderyk, który wyposażono już w funkcję „replay”. Owa niezwykle przydatna funkcja umożliwiała długie trwanie na opisanym wcześniej parapecie a także poświęcanie odpowiedniej uwagi koleżankom, które konieczność zmiany płyty lub strony w kasecie wykorzystywały do powrotu na pierwotne a nie już niemal zdobyte pozycje😊. Fundamentalny przewrót w moich muzycznych gustach dokonał się kilka lat później i to ponownie za sprawą Roberta Brylewskiego. Wiedziałem już co prawda, iż przeszedł duchową rewolucję, ale pierwsze kawałki Izraela jakoś mnie nie powalały podobnie jak biblijne fascynacje Bryla i orbitowanie wokół świadków Jehowy.
To, co usłyszałem jesienią 1984 na Róbrege, zmieniło całe moje muzyczne odczuwanie. „Chrystus narodów” czy „Nie poddawaj się” z brawurową sekcją dętą na zawsze pozostały mi w uszach a ów narkotyczny drive zdołała dopiero odtworzyć Morcheeba w modnym wiele lat temu „Trigger hippie”. Nigdy wcześniej ani nigdy późnej nie przeżyłem niemal fizycznie tak pozytywnych wibracji, w czym rzecz jasna walnie pomagała marycha palona swobodnie w kółeczkach na zewnątrz namiotu Intersalto😊 Być może za sprawą owych mistycznych przeżyć kolejny dzień koncertowy solidnie mnie rozczarował. Choć dzisiaj już się o tym nie pamięta na scenie punkowej dokonywała się wtedy dość widoczna socjologiczna przemiana. Kapele wychodziły z inteligenckiej niszy; szczególnie te, które koncentrowały się na tym jak tu najszybciej grać i najgłośniej pokrzykiwać. Dlatego też faktycznie mocno przekombinowanego muzycznie Dezertera rozniosła Moskwa, która w warstwie tekstowej nie odróżniała się w zasadzie w ogóle od main streamu a słynny niegdyś utwór „Vistula”, zadedykowany prawdopodobnie najbardziej toksycznej wódce epoki PRL, stał się szeroko cytowanym hymnem robotniczego pokolenia, głównie za sprawą refrenu, który doskonale oddawał dylematy po robocie: „tak się najebałem, że nie wiem gdzie spałem, Vistula, Vistula”.
Miedzy innymi z tych właśnie powodów audytorium drugiego dnia różniło się dość zdecydowanie i w zasadzie pod każdym względem. Nie brakowało wśród widzów „metali”, których drogi z punkrockiem rozeszły się dopiero w niedalekiej przyszłości, w efekcie dochodziło do szeregu interesujących konsternacji. Miłośnicy czadowania znosili jeszcze rubaszną Wańkę wstańkę, ale moralizujące teksty i rozbudowane aranże Kultu zdecydowanie się nie podobały. Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, iż kazikowy tekst: „zaczepia mnie pijanych meneli wielu, jutro spotkają się w kościele” – dedykowany był między innymi entuzjastom ciepłej wódki i rozpraw na pięści, którzy dość obficie wypełnili namiot Intersalta. Ujmując rzecz filozoficznie: owego wrześniowego weekendu skończył się dla mnie punk rock a zaczęła nowa fala; dlatego też z prawdziwym zdumieniem przyjąłem kolejną woltę Roberta, który w 1985 rok nie tylko ujawnił się w Armii, która silnie przypominała brytyjskie GBH, ale jeszcze zadebiutował z nią na… liście przebojów Trójki, czyli w świecie, do którego kontrkultura nie powinna mieć dostępu😊. Inna sprawa, iż na owej liście pojawił się hicior „Jeżeli” – moim skromnym zdaniem jeden z najlepszych riffów polskiego punk rocka, który z niezrozumiałych względów współcześnie nie doczekał się nowego opakowania.
Śmierć Roberta Brylewskiego to z całą pewnością symboliczny koniec pewnej epoki. Przeżył wprawdzie Jacka Kaczmarskiego (który w innej muzycznej estetyce, ale przecież walczył o to samo), ale podobnie jak on żył na marginesie współczesności. Obaj dryfowali gdzieś z boku wydarzeń, mimo iż „Centrala” i „Mury” to dwa muzyczne symbole oporu.
Niezwykle przykre jest to, że awangarda młodzieżowego sprzeciwu, która nie znalazła sobie miejsca w polityce wegetuje gdzieś na ekonomicznym marginesie. Umierający na raka Jacek Kaczmarski musiał liczyć na ofiarność muzyków i słuchaczy, państwo polskie nie znalazło środków na to, aby „bardowi Solidarności” „zafundować” leczenie. Nie brak w tym kraju organizacji, w których na wiecznych synekurach pasą się rozmaici polityczni decydenci, w tym tacy, którzy ubrudzili sobie ręce w czasach ancien regime’u. Szkoda, że nikomu nie przyszło do głowy, aby udzielić wsparcia Brylewskim, Frydrychom, Grabowskim czy Lipińskim – ludziom, bez których stary system zawaliłby się pewnie i tak, ale… byliby pewnie inni, bo jak świat światem masy wychodzą na ulice chętniej z dobrą pieśnią na ustach.
PRL – symbol ucisku i totalitarnej władzy, potrafił zadbać o swoich artystów, oferując im apanaże i godne warunki do pracy. Dlaczego triumfująca wolność nie szarpnęła się na swoich bardów? Być może dlatego, że ci niepokorni są zazwyczaj niepokorni do końca życia. W styczniu 2018 Robert komentował wypowiedz Jarosława Kaczyńskiego na temat uchodźców przenoszących zarazki:
„Obrzydliwe słowa. Przykład propagandy w najgorszym stylu, bo opartej na próbie odebrania godności drugiemu człowiekowi. Ktoś może nie mieć wystarczającej wiedzy, by zorientować się, że w ten sposób politycy prowadzą nas na miny. Pan Kaczyński założył pułapkę, w którą łatwo wpaść. Z punktu widzenia czysto ludzkiej, to ohydne.”
Za taki komentarz Robi Goldrocker z ośrodka pracy twórczej na pewno by wyleciał.
- ……