Sayonara

Czyli o tym, że mit państwa opiekuńczego upada, japońskie doświadczenia powinny uczulić przyszłych i obecnych emerytów, a dyplomacja to również sztuka dbałości o detale.

Minęła niedawno pierwsza rocznica katastrofalnego trzęsienia ziemi i uderzenia tsunami na południowo-wschodnią Japonię. Zagraniczne media wypełniły  podsumowania osiągnięć i porażek ostatniego roku, w naszych – kilka wzmianek i to głównie pod kątem protestów przeciwko energii atomowej w Europie. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić. W kraju nad Wisłą tradycyjnie ważniejszy jest news z wizyty prezydenta w Łomży niż informacje ze świata.  Taka specyfika.

Można by zadać pytanie retoryczne: po co w ogóle się tą Japonią interesować? Otóż kilka powodów by się znalazło. Pierwszy z brzegu byłby następujący: reforma emerytalna o której pisałem już swego czasu (Japonia Kraj Zachodzącego Słońca?). Warto się zainteresować tym zagadnieniem, ponieważ z jednej strony obecnie dominuje nasze życie polityczne, a z drugiej obnaża bezradność jednego z najsilniejszych państw na świecie.

Zeszłoroczny kataklizm najboleśniej dotknął chyba właśnie osoby starsze. Ewakuacja przebiegła wzorowo, o wsparciu organizowanym przez Yakuze napisała prasa na całym świecie,  a tymczasowe osiedla wyrosły w ekspresowym tempie. Może się jednak okazać, że starsi przesiedleńcy dokonają żywota w owych prowizorycznych barakach, a młodsi się w nich zestarzeją. Bo odbudowa traktowana jest prostym algorytmem efektywności. Środki płyną tam, gdzie zwrot z ich inwestowania będzie najwyższy. Dzięki temu odbudowywane przez koncerny fabryki uruchomią się ponownie już jako najnowocześniejsze na świecie. Trudno się dziwić, że konfucjański światopogląd taktuje również poczynania lokalnych władz, które równie ekonomicznie ustalają własne inwestycyjne priorytety. Drogi i mosty prędzej czy później zostaną odbudowane, a że najpewniej najpierw te o znaczeniu istotnym dla gospodarki, może się okazać, że ludzkie siedziby w ich okolicy są co najmniej zbędne.

Mimo tęgiego uderzenia, w skali makro jest pewnie lepiej niż można by się spodziewać. Mimo iż GDP wzrósł tylko 0,7% zamiast prognozowanych wcześniej 2,3% w 4Q 2011, to nadal jest to wzrost mimo kataklizmu, podczas gdy wiele europejskich krajów nawet na taki wynik nie może liczyć. Nikkei jest wprawdzie nadal kilka punktów poniżej wyników poprzedzających 10 marca 2011, ale SP500 jest raptem 6% powyżej swoich notowań w tym samym czasie. Skąd zatem te wyniki?

Teorii jest wiele, przy czym mało kto pamięta, że Japonia jest w recesji już od lat 90-tych, a większość metod pobudzania wzrostu zdążyła się tam spektakularnie zblamować. Tym samym obecne postępy to w znacznej mierze rezultat „monetary easing” – jak to zgrabnie określa się dzisiaj pospolite drukowanie pieniędzy. W świecie, który wydawać po prostu musi, okazuje się to techniką skuteczną. Mimo masowej produkcji yen radzi sobie nieźle, a w szczycie niedawnej paniki walutowej ustalił nawet okresowe maxima.  Choć  powinien się ostro zdewaluować, trwa. Równolegle Bank of Japan ustala sobie inflacyjny cel na poziomie 1%, co już brzmi doprawdy surrealistycznie.

Gdyby w Polandzie pojawił się choćby cień ochoty do drukowania pieniędzy w ekspresowym tempie osiągnęlibyśmy rekordowe zeszmacenie naszej słabosilnej waluty, a 6 PLN za EURO mogłoby się stać nowym rynkowym standardem. No ale do tego nie dojdzie, zbyt mocno jesteśmy kontrolowani. Obsesja? Warto wiedzieć, że w Ministerstwie Finansów istnieje specjalny departament, którego celem jest ustalanie polityki oraz koordynowanie działań coraz groźniejszych Urzędów Kontroli Skarbowej. Ów niezwykle interesujący departament z rozbrajającą szczerością nazwano Departamentem Ochrony Interesów Finansowych Unii Europejskiej (http://www.mf.gov.pl/dokument.php?const=6&dzial=9&id=23533&typ=news ). Jakaż to zgrabna nazwa prawda? Taki miły wyznacznik pryncypiów.

Tajemnica powodzenia programów ratunkowych opartych o pospolite drukowanie pieniądza ma zdaje się dwa proste uzasadnienia. Jedno to „upłynnienie” fundamentalnych zasad mikroekonomii, a drugie popyt na produkowaną walutę. Drukowane jeny płyną sobie za granice i tak długo jak długo za nią pozostaną „japan recovery process” będzie przebiegał spokojnie.

Kolejna analogia polsko-japońska to problem tezauryzacji. W Polsce depozyty ludności biją kolejne rekordy płucząc rynek z gotówki w obiegu. Tego niedoboru nikt nie uzupełnia, ponieważ banki ograniczają akcję kredytową, gospodarka oszczędza, a państwo nie może drukować pieniędzy. Dodatkowe ograniczenie gotówki w obiegu wywoła wymuszone centralnie ograniczenie zadłużania się przez samorządy. Maleją również fundusze unijne. W Japonii problem był swego czasu tak duży, że w bankach wprowadzono oprocentowanie ujemne, swoistą karę za przetrzymywanie gotówki poza obiegiem. Podziałało średnio.

W sumie trudno się dziwić, bo środki w bankach trzymają nie ci którzy mają pomysł co z nimi zrobić lub ci którzy gotówki potrzebują. Deponują je zapobiegliwi, którzy nie widzą innych atrakcyjnych alternatyw. Tym samym ani w Japonii ani u nas nie zwiększyły się oszczędności zapobiegliwych gospodarstw domowych. To zamożni zrobili się ostrożniejsi. Lokat na inwestycje łatwo nie zamienią.

Japonia miała możnych sprzymierzeńców w procesie animacji własnego rynku. My nie mamy w tej kwestii na kogo liczyć, bo w Europie dwu prędkości mandaty w naszej, wolniejszej są wyższe i znacznie chętniej wystawiane. Portugalia jechała po pijaku i jeśli teraz w ogóle otrzeźwieje Brukselę ucieszy to bardziej niż nasza mozolna jazda w zgodzie z najnowszymi ograniczeniami. Niestety bez łamania przepisów reformy emerytalnej przeprowadzić się nie da. Dlaczego? Ponieważ uratowanie przyszłych emerytur to nie tylko wydłużenie wieku emerytalnego. To istotne, ale nie najważniejsze posunięcie w sytuacji, w której zakłada się, że emeryci przeżyją i tak do 15 lat na emeryturze. To prawie połowa efektywnego okresu składkowego! Sukces reformy emerytalnej wymaga zwiększenia dzisiejszych obciążeń, a to jest politycznie trudne do przełknięcia. Ale było by wyjście: system zachęt podatkowych. Tyle, że tu mamy unijny szlaban.

Ciekawym miernikiem polsko-japońskich realiów była dla mnie wizyta w rezydencji ambasadora Japonii zorganizowania dla podsumowania polskiego wkładu w odbudowę kraju kwitnącej wiśni. W kuluarach większy i mniejszy biznes przeplatany równie zróżnicowanymi donatorami i polityką podziwiał zdjęcia odbudowujących się obiektów, a także rysunki dzieci z dotkniętych kataklizmem obszarów, które w ramach programu pomocy znalazły się w Polsce. Podniosłość chwili podkreśliła swą osobą małżonka urzędującego Prezydenta RP. Pierwsza dama w tandemie z ambasadorem wygłosili dwa zgrabne i ogólne przemówienia.

Wyszedłem rozczarowany. Spodziewałem się garści informacji o Japonii, czytelnego zaprezentowania osiągnięć ostatnich 12 miesięcy. Nieznajomy obok mnie liczył na podsumowanie polskiego wkładu. Cóż, nasza obecność w gronie donatorów świadczy doskonale o japońskiej dyplomacji, ale jednocześnie pozwala sobie wyrobić opinię o długości listy darczyńców. Pan ambasador litościwie kwotami nie operował.

Tak czy inaczej poczyniłem kilka interesujących obserwacji, bo nie ma to jak  small talk z przedstawicielami innych kultur. W czasach PRL mieliśmy być drugą Japonią, ale jak wiadomo nam się nie udało. Teraz też się raczej nie zanosi.

10 komentarzy
Previous Post
Next Post