Czyli o tym, jak ABS zmienił nasz świat
W historii kina nie brak filmów złowieszczych, podobnie jak tych, które – powstając po latach – ukazują kulisy wielkich wydarzeń. Ponieważ trafiają do mas, wielkie historie świata owijane są zazwyczaj w bawełnę miłości, atrakcyjnych kobiet i wyścigów samochodowych.
Tymczasem na ekrany kin wszedł film, który być może po raz pierwszy wytłumaczy masom, o co faktycznie chodziło w poprzednim kryzysie finansowym. „The Big Short”, który na ekrany polskich kin wszedł pod swoim oryginalnym tytułem, nie mógł się pojawić w lepszym momencie. Wątek, który dotyczy – nomen omen – agencji Standard & Poor’s, każdy obywatel tego kraju powinien zdecydowanie prześledzić. Koniunkturalność ratingów nie jest tematem nowym („Inside Job”), ale też w „The Big Short” nie stanowi osi, wokół której zbudowano historię. W tej roli występuje kryzys finansowy, o którym słyszał rzecz jasna każdy, ale zapewne nieliczni (poza ludźmi z rynku) zastanawiali się nad tym, kto na owym kryzysie mógł zarobić. Odpowiedź jest rzecz jasna trywialnie prosta: ci, którzy nadejście kryzysu przewidzieli. I choć istnieje zasadnicza różnica moralna pomiędzy insider knowhow i rezultatami analizy danych, to jednych i drugich inwestorów połączyła ta sama inwestycyjna technologia czyli… tytułowy szort.
W języku polskim nie znajdzie się równie wygodnego określenia dla strategii, którą określa się mianem „krótkiej sprzedaży”, a slangowe określenia nadal nie przyjęły się wśród uczestników rynku. Kim więc jest inwestor, który siedzi w szortach? Facetem, który spodziewa się spadków, dlatego też akcje, obligacje, opcje, na których gra pożyczył od właściciela. Po co pożyczył? Aby natychmiast sprzedać. Czemu nie zrobił tego właściciel? Ponieważ uważa, że wzrosną, a dodatkowo zarobi na odsetkach, które zapłaci łoś, ponieważ akcje de facto pożyczył. Kto jest finalnie łosiem – okazuje się, gdy transakcja się kończy.
Ta, podobnie jak każda inna, spekulacja wymaga wiedzy (insider trading) albo pełnego przekonania, że rynek się zawali. W przeciwnym wypadku nie odbiega specjalnie od gry w ruletkę i może skończyć się marnie. Bohaterowie filmu na swoich szortach zbili fortunę, ale – jak przekona się każdy widz – niewiele brakowało, a mogłoby się to dla nich skończyć tragicznie. Po pierwsze – inwestor nabywca musi właścicielowi zapłacić odsetki, a jeśli rynek zamiast spadać, idzie w górę – dodatkowo dobezpieczyć transakcję (zapewnić, że będzie mógł odkupić akcje, które kupił od właściciela, po niższej cenie). Dzisiaj wiadomo, że kryzys jednak miał miejsce – jak to zatem możliwe, że inwestorzy, którzy już w 2005 roku grali pod katastrofę, mogli ryzykować bankructwo? Powód był dość prozaiczny: mimo oczekiwań analityków akcje, obligacje, a przede wszystkim instrumenty pochodne związane z rynkiem nieruchomości cały czas rosły, a jednym z powodów były wysokie ratingi, nieustająco dostarczane przez wielkie agencje. Motywy ukrywania prawdy? Jeden z bohaterów w rozmowie z szychą ze Standard & Poor’s rzuca jej w twarz zarzut, iż wysokie ratingi pozwalają bankom robić nadal kokosowe interesy. „A ty ile masz w szortach?” – pyta urzędniczka. „Dużo” – odpowiada zapytany, „ale to nie oznacza, że nie mam racji”, replikuje. „Za to oznacza, że jesteś hipokrytą” – i ta odpowiedź wyjaśnia wszystko.
Bo transakcje mają dwie strony. Jedni tracą, inni zarabiają, choć media usiłują stworzyć wrażenie, że na ostatnim wielkim kryzysie stracili wszyscy, a zarobili wyłącznie pazerni bankierzy z Wall Street. Realia są tradycyjnie bardziej skomplikowane, ale ponieważ za wielkie kryzysy i wojny zawsze płaci całe społeczeństwo, kwestie zysków związanych z kryzysem to zagadnienia politycznie bardzo niewygodne. I być może dlatego dopiero teraz pojawia się taki film jak „The Big Short”?
Choć bankierzy słyną ostatnio jako personifikacja czystej chciwości, warto pamiętać, że przyczyny ekspansji systemu finansowego były bardziej złożone. Do końca lat 70. XX wieku bankowość była prostym i przewidywalnym przemysłem o mimo wszystko ograniczonej zdolności do kreowania wielkich pieniędzy. Wszystko zmieniło się za sprawą Ronalda Reagana, który doprowadził do pierwszej poważnej deregulacji rynku w USA. Po co? Doradcy prezydenta wyrażali przekonanie, że ZSSR można pokonać wyłącznie na płaszczyźnie ekonomicznej. Jednak aby to zrobić, potrzebne były z jednej strony zbrojenia, z drugiej – nakłady na inwestycje. Tyle że ówczesny system finansowy miał poważne ograniczenia. Należało je zatem poluzować, a dzieckiem tamtej epoki był ABS, czyli asset based security. W teorii instrument całkowicie bezpieczny, który pozwolił rynkom finansowym wejść w erę masowych instrumentów pochodnych. Bo o ile idea jest słuszna (mam aktywo mogę w oparciu o nie emitować papier wartościowy lub zakład), prędko pojawiło się pytanie: co też jest owym aktywem? Prawidłowa odpowiedź na to pytanie jest prozaicznie prosta: aktywem może być wszystko, istnieje jednak jeden warunek. Musi to być dobrze wyratingowane.
Całość światowych ratingów została praktycznie zmonopolizowana przez trzy agencje pochodzące z USA: Moody’s, Fitch i Standard & Poor’s. Trudno oczekiwać, aby przy takiej koncentracji w ich decyzjach nie odbijała się polityka. Czyja? Być może własna. Amerykański rynek finansowy to de facto wąski klub, który dzięki fuzjom i przejęciom ograniczył się do kilkunastu korporacji. Czyje cele realizuje? Choć publicznie domniemywa się, że amerykańskie, powszechnie przecież wiadomo, że pieniądze nie mają narodowości. Żadne ze współczesnych państw nie może istnieć bez instytucji finansowych. Rynek, który zaczyna się od banku, a kończy na państwowym długu, niemal zespolił się z administracją która nie jest w stanie realizować swoich celów bez pieniędzy. Doprowadziło to do sytuacji, w której agencje ratingowe uzyskały trwały wpływ na rządy i będą go umacniać w rytm kolejnych transz narodowych obligacji. Czy może być inaczej? Niestety nie, ponieważ państwa mają swoich wyborców, o których głosy trzeba zabiegać, a niczym nie kupuje się ich tak skutecznie, jak obietnicami wyższego standardu życia.
Nie ma zatem znaczenia, dlaczego i po co Standard & Poor’s obniżył rating Polski. Gdy w 2012 niespodziewanie obniżył rating 9 krajów Eurostrefy (w tym Austrii z AAA do AA+), politycy w Berlinie nawoływali do krucjaty przeciwko „spiskowym” zagraniom S&P. Ich zdaniem obniżenie ratingu miało służyć przeciążeniu niemieckich banków, szykujących się do bailoutu Grecji. Faktem jest, że łączne możliwości pożyczkowe Eurostrefy zostały poważnie ograniczone, a aktywa niemieckich banków (w których nie brakowało obligacji unijnej dziewiątki) częściowo odparowały w ciągu jednej nocy, mimo że rating samych Niemiec pozostał niezmieniony.
Warto wiedzieć, że zadłużenie zagraniczne i krajowe Rzeczpospolitej Polskiej to de facto inwestycje międzynarodowych funduszy inwestycyjnych. Niższy rating to mniejsza ochota na zakupy, a także wyższe koszty odsetkowe – i tę wiedzę powinien posiadać każdy obywatel Polski, ponieważ kraj o takim deficycie musi ciągle plasować kolejne emisje obligacji. Niedobory gotówki oznaczać będą trudności budżetowe, a te najpewniej przeniosą się na całą gospodarkę. Można o tym nie pamiętać, można ten fakt bagatelizować. Ale pewien proces się już rozpoczął, bo nie chodzi przecież tylko o obligacje.
Obecnie cała polska gospodarka jest już w szortach.