Browsing Category o wszystkim

Kupa w raju

Czyli o tym, że ortodoksyjny nordyk to jak zwykle psychopatyczny zabójca, model państwa opiekuńczego bankrutuje, a  kozioł ofiarny potrzebny jest zawsze.

Norwegia, która od piątku jest na ustach wszystkich komentatorów, nie pojawia się w takich okolicznościach zbyt często. Jeden z najbogatszych krajów świata i chyba jedyny, w którym ponad 50% PKB stanowią podatki, wytrwale realizuje przyjętą lata temu strategię budowy nowego społeczeństwa. Na takie eksperymenty można sobie pozwalać, jeśli zaledwie 5-cio milionowa populacja korzysta ze wspomagania w postaci olbrzymich złóż ropy i gazu, co bezpośrednio i pośrednio przekłada się na imponujące ponad 50k USD PKB per capita. Nic dziwnego, że we wszelkiej maści rankingach Norwegia wygrywa jako jeden z najlepszych albo wręcz najlepszych kraj do życia, który, jeśli komukolwiek ustępuje -choćby statystycznie – to wyłącznie Luksemburgowi, bo takie na przykład USA w rankingu sporządzanym przez agendę ONZ lokują się na miejscu 14. Trudno się zatem dziwić, że Norwegia zachorowała od pewnego czasu na krzewienie „modelu norweskiego” po tym jak „model szwedzki” uległ pewnej erozji. Ciekawym przejawem egocentrycznego punktu widzenia tamtejszych władz była odmowa wydania mułły Krekara. Uznano, że wydanie Kurda naruszałoby prawa człowieka. To w sumie dość ciekawe uzasadnienie szczególnie  jeśli weźmiemy pod uwagę, że przeciętny Polandowiec Norwegię odświeżył sobie w pamięci przy okazji niedawnej akcji niesławnej pamięci detektywa Rutkowskiego. Przy tej okazji media i komentatorzy przybliżyli nam tamtejszą politykę rodzinną i jej wyraźnie trącące totalitaryzmem imperatywy. Być może istnieje pewien związek pomiędzy wszechobecnym, wszechwiedzącym państwem a kondycją psychiczną obywateli, którzy jako obywatele najlepszego państwa do życia na świecie powinni być nieustająco rozradowani i optymistyczni. W praktyce okazuje się, że bywa różnie, co najczęściej składa się na karb pogody i braku słoneczka.

Skąd zatem taki agresywny zamach? Skąd prawicowy ekstremista? Perspektywa historyczna jak zwykle ułatwia odpowiedź. Otóż mimo politycznej poprawności zarówno w Szwecji, jak i w Norwegii, działają prężne organizacje prawicowe o zróżnicowanym odcieniu, ale wspólnym nordyckim programie. Trudno się temu dziwić, jeśli weźmiemy pod uwagę, że nikt tak gorliwe jak Szwecja  nie kultywował osiągnięć III Rzeszy w dziedzinie eugeniki. W Szwecji wysterylizowano do 1976 roku ponad 63 tysiące osób, a problem stał się na tyle poważny, że w 1999 roku powołano specjalną komisję do spraw oceny przesłanek. W miłującej pokój i wolność Szwecji sterylizacja była często wymogiem dla utrzymania opieki nad dziećmi, otrzymania świadczenia społecznego, pracy lub wyjścia z więzienia. Choć Norwegia tak imponujących osiągnięć nie ma, z modelu społecznego swojego południowego sąsiada czerpała pełnymi garściami.

Anders Behring Breivik i jego makabryczna akcja to przykry komunikat dla rządzącej w Oslo centrolewicy. Choć media usiłują przekonywać, że morderca działał sam, raczej trudno w to uwierzyć analizując rozmiar zniszczeń. Ale każde wydarzenie ma swoją polityczną wagę i dla rządu w Oslo jeden świr jest na pewno lepszy niż zorganizowana siatka prawicowych terrorystów. Trudno się dziwić, warto jednak zwrócić uwagę na co innego: społeczeństwa syte coraz bardziej zwracają się ku prawej stronie politycznej sceny. Holandia – niegdyś absolutny prekursor polityki otwartego społeczeństwa, za chwilę może stać się krajem o najbardziej restrykcyjnej polityce wobec mniejszości. Wypowiedzi Geerta Wildersa – szefa trzeciej siły politycznej w Holandii jaką jest Partia Wolności, nie pozostawiają złudzeń co do przyjętego kierunku. „Islam to faszystowska ideologia” – twierdzi publicznie Wilders i… nic się nie dzieje. Po prostu w Holandii wolno już publicznie atakować inne religie, choć jeszcze niedawno groziło to wyrokiem. W zasadzie wyrokiem grozi nadal, ale sądy, choć wszędzie są niezawisłe, wyroki zawsze miarkują. Klimat społeczny za oknem sali sądowej jest zazwyczaj dla miarkujących sędziów nieocenioną pomocą.

Nie zdziwię się, jeśli w ramach odrabiania lekcji rząd norweski wprowadzi nowe ultra agresywne prawo pozwalające tropić „postawy godzące w ład i porządek państwa” co, jak sądzę, pozwoli się dobrać do każdego zagrożenia bez politycznej wrzawy. Popatrzmy tylko na zdjęcia: Anders Behring Breivik to wzorowy nordyk. Czy ktokolwiek podniesie rękę przeciwko zapisom umożliwiającym wytropienie takich ohydnych dewiantów? Zapewne nikt. Państwo dostanie nowe koncesje jeszcze bardziej ograniczające iluzoryczną w zetknięciu z policyjnym aparatem demokrację, a w nowych ustawach nikt przecież nie zapisze, że są wymierzone w prawicę☺. Zagrożenie może czaić się wszędzie, a państwo i jego agendy wiedzą najlepiej jak je odpowiednio wcześnie rozpoznać.
Terroryzm dał państwom wspaniały pretekst do zacieśnienia kontroli nad obywatelami. Państwa skandynawskie i Holandia wyznaczą nowy trend w polityce europejskiej, która musi odpowiedzieć na budzące się masowo prawicowe sympatie. Dzisiaj wolno manifestować niechęć do muzułmanów, jutro przyjdzie kolej na żydów.  We Włoszech opublikowano listę 162 osób pochodzenia żydowskiego, które zdaniem autorów prowadzą działalność na rzecz Izraela i z tego powodu powinny być bojkotowane. Publikacja wywołała powszechne oburzenie. Ale wywołała też powszechną dyskusję na temat owych 162 osób. Jeszcze niedawno nic takiego nie miałoby miejsca. Nikt poważny nie wypowiedziałby się na ten temat. Najwyraźniej publiczne tabu pęka. Politycy to nie święte dziewice w klasztornej szkole. Czują tętno społeczne i na owo tętno muszą reagować.

http://fakty.interia.pl/swiat/news/wlochy-czarna-lista-osob-pochodzenia-zydowskiego,1672011

Z nielicznymi wyjątkami Europą od dziesięcioleci włada lewica. Trudno się temu dziwić, w czasach zimnej wojny, zachodnim demokracjom ZSSR wydawał się być oazą wolności i dobrobytu a prawicowe podejście kojarzyło wyłącznie z III Rzeszą i wojskowymi przewrotami. Zmiany w europejskiej polityce sugerują, że nieuchronnie nadchodzi czas prawicy. Choćby dlatego, że lewica jest już nudna a na państwo opiekuńcze mało kogo stać. Pułkownik Bernhard Gertz z Bundeswehry wypowiada się w „Polsce Zbrojnej”, że jego armia przechodzi transformację i z armii obronnej staje się interwencyjną. Albo mi się wydaje, albo europejskie media się tą informacją nie zajęły. A powinny, ponieważ demontuje się w ten sposób ostatni element zewnętrznej kontroli nad państwem niemieckim. Ale to i tak nieuchronne. Historia jak wiadomo lubi zataczać koło. Były już unie europejskie, były okresy rozpadu i ponownej integracji europejskiej. Co by nie powiedzieć, lewicowe idee zapewniły jak dotąd najdłuższy okres pokoju na dużych połaciach Europy. Ale ów eksperyment najpierw finansowano, jako jeden z frontów zimnej wojny, potem napędzała go dobra koniunktura gospodarcza. Dzisiaj brakuje paliwa a recesja w sposób naturalny radykalizuje nastroje społeczne.

A masy będą domagać się winnych… polityka ich wskaże. Obawiam się, że już niedługo.

7 komentarzy

Jak nie wiadomo o co chodzi, to….

Chodzi zazwyczaj o pieniądze czyli o tym, że przed oknami na znanym nam od dziecka placyku może wyrosnąć nagle biurowiec a na naszej teoretycznie budowlanej działce nie postawimy psiej budy.

Modna obecnie restauracja Flemming rozwinęła się zgrabnym ogródkiem pochłaniając część zielonego placyku przy kameralnej ulicy Chopina. Ten agresywny czyn, nie umknął uwadze czujnego aktywu okolicznych mieszkańców którzy niezwłocznie przystąpili do śledztwa – któż to, jaki urzędnik tak nieprawilnie zagospodarował publicznym przecież kawałkiem Warszawy? Nieustępliwa na froncie walki o sprawiedliwość społeczną GW udzieliła swoich łamów rozgoryczonym mieszkańcom. Co wykryło śledztwo? Co zaciska pięści dziarskim aktywistom z okolicy?

Zaciska je bezsilność, okazuje się bowiem, że zgrabnym placykiem nie włada już żaden urząd tylko właściciel który odzyskał zagrabiony przez Państwo kawałek Warszawy. I tu oczywiście przestaje być śmiesznie bo dalej może być już tylko strasznie. Czemu? Bo dla tego kawałka Warszawy nie ma planu. Może się zatem okazać, że zdeterminowany właściciel coś tam sobie wybudować zdoła. Takiemu zamiarowi się nie dziwię, w końcu odzyskał własność z której ograbiła go za pewne ustawa warszawska toteż wolność budowy należy mi się jak psu buda. Z drugiej strony, od lat nieruchomość jest małym parkiem  więc być może taka powinna pozostać. Być może, bo właściciel nie miał prawa głosu kiedy takie decyzje podejmowano należy więc sądzić, że będą nieskutecznie. Miasto chcąc zachować stan obecny powinno zadość uczynić spadkobiercom innym gruntem. Ale tego nie zrobiło. Nie zdziwię się jeśli się okaże, że zwracano ów grunt z sardonicznymi uśmieszkami na twarzach. A niech sobie mają. I tak nic nie wybudują a podatek będą płacić.

Inna równie ciekawa kwestia to pospolite ruszenie bardzo egzotycznej koalicji ekologów, ornitologów, prawników no i oczywiście mieszkańców wymierzone przeciwko dwu bardzo specyficznym obiektom. Na celowniku znalazły się jedyny w Polandzie tor wyścigowy w Poznaniu i lotnisko aeroklubowe na warszawskim Bemowie. Oczywiście dowiem się zaraz, że ani lotnisko ani tym bardziej tor nikogo nie powinien interesować ponieważ to jakaś kompletna nisza. Co więcej związana z działalnością absolutnie niepotrzebną.  Cóż, w oparciu o takie myślenie można by przecież wykarczować wszystkie ogródki działkowe, sporą część parków kilka kortów tenisowych boisk i wszelkich innych obiektów użyteczności publicznej bo wiadomo przecież, że nie wszyscy z nich korzystają.  Co najbardziej irytuje przeciwników awiacji i sportu? Podobno hałas. Pisze podobno, bo norma maksymalna na torze w Poznaniu to 91 db. Warto dodać, że tor graniczy przez siatkę z jedynym poznańskim lotniskiem na którym samoloty lądują dość często a w ostatnią środę w tym gronie znalazły się również dwa F16. Ponieważ obsługa toru poddawała wtedy inspekcji mój wydech poprosiłem o pomiar odrzutowca. Zabrakło skali. Choć start regularnego boeinga jest znacznie mniej spektakularny niż F-ki to i tak w konkursie łomotu motorek nie ma tu najmniejszych szans.

O co więc idzie? O wspomniane na początku pieniądze. Tor Poznań to 45ha gruntu położonego strategicznie bo tuż obok lotniska. Lotnisko na warszawskim Bemowie to ponad 100ha, 5 km od centrum. Oba grunty to nie byle gratka dla dewelopera. Czasy niby nie najlepsze ale trzeba pamiętać, że zarówno tor jak i lotnisko, to grunt pod wieloma względami bardzo atrakcyjny. Mogłoby się przecież okazać, że po pierwsze tani a po drugie przystępny inwestycyjne bo pozbawiony obiektów do wyburzenia oraz kosztownych w przekładkach podziemnych instalacji. Na drodze do tego łakomego kąsku i w Poznaniu i Warszawie stoją jednak pasjonaci. W Poznaniu ścigania w Warszawie latania. Jako, że należę zarówno do jednych jak i drugich zachowanie obecnego status quo jest mi szczególnie bliskie. Obu obiektów warto bronić również dlatego, że w większości dużych europejskich miast podobne ma i wykorzystuje do promocji walorów turystycznych miasta. Niestety nie u nas, bo warszawiakom Bemowo kojarzy się z miejscem gdzie organizowane są koncerty a wielu poznaniaków albo istnienia toru nie zauważyło w ogóle albo…. uważa go za infrastrukturę odbywającej się tam co niedziela giełdy.

O ile lata faktycznie mała część populacji, to na jednośladach jeździ procent coraz większy. Wśród powszechny narzekań na śmigających między pasami wariatów jak również nieudolnych kierowców zarówno skuterów jak i motocykli nikt nie zadaje sobie pytania gdzie Ci ludzie mieli by się nauczyć jeździć a przede wszystkim wyszaleć. Gwarantuję, że mozolne ćwiczenie winkli aby wreszcie nawiązać elegancki kontakt z asfaltem skutecznie zniechęca do podobnych czynności na ulicy nie mówiąc już o bezsensownym pałowaniu od świateł do świateł. Zachęcałem i zachęcam każdego motocyklistę bez względu na sprzęt którym jeździ aby choć raz wybrał się na tor najlepiej swoim sprzętem. 12 zakrętów na nieco ponad 4 kilometrowej pętli toru uczy stosownej pokory i pozwala ostudzić niebezpieczny zapał a często całkowicie zniechęcić do jazdy na ulicy która nie daje nawet ułamka emocji których doznajemy na torze. Emocji które prowadzą również do spektakularnych ale znacznie mniej groźnych niż się zazwyczaj obserwatorom wydaje kraks. Piszący te słowa zaliczył ich kilka, ale trzeba przyznać szczerze, że wyłącznie w amoku walki o pozycję w wyścigu. Ów specyficzny stan udziela się zresztą każdemu.

Mogłem się o tym przekonać zaledwie w ubiegły weekend gdy w niezwykle szacownym gronie znalazłem się na torze Formuły 3 ( przez dwa lata zdobywał w niej pozycję Kubica ). O ile reżim organizatorów i wyśrubowane procedury skutecznie temperowały wolę walki, to kolejny wydawało by się dziecinny punkt programu ( wyścigi kartami na profesjonalnym torze ) uwolnił monstra. Rozważni Panowie słynący ze spokoju i opanowania walczyli tak zażarcie, że zaskarbili sobie prawdziwe uznanie personelu na torze. Musze przyznać, że walka o miejsce na pudle z pewnym znanym z pierwszych stron gazet biznesmenem przekonała mnie, że wola walki to jest jednak najpoważniejszy imperatyw w działalności gospodarczej.

Są ludzie którzy podróżują zwiedzając muzea inni pola golfowe. Ja przez ostatnie dwa tygodnie zwiedziłem 3 całkowicie różne tory. Należący do Ferrari w Maranello, klubowy tor w Poznaniu i specyficzny Le Luc w Prowansji. Jedno je łączy: pasja kierowców. Dzieli wszystko. Nie mogę się nadziwić, że miasto Poznań nie wykorzystuje takiego atutu. Na każdym vencie formuły na przeciętnych wyścigach motocyklowych tory gromadzą tłumy. W Poznaniu owe tłumy gdyby się nawet pojawiły nie mają gdzie usiąść bo prawie ……. nie ma trybun poza tymi które wychodzą na tor kartingowy. Dlaczego nie wybuduje się nowych trybun? Bo nie wiadomo ile jeszcze ten tor będzie istniał. Nikt nie zainwestuje w obiekt który w każdej chwili może zostać zamknięty. Podobnie dzieje się na warszawskim Bemowie. Tu i tam tymczasowość niszczy obiekt nie pozwalając mu się stać pełnoprawną turystyczną atrakcją. A wszystkiemu winny jest brak jasnej miejskiej polityki urbanistycznej.

Wygląda na to, że od wielu lat nikt nie zajmuje się tym co i kiedy miastu będzie potrzebne. Duzy organizm nie składa się wyłącznie z bloków mieszkalnych. Muszą w nim współistnieć różne formaty rozrywki i aktywności mieszkańców. A cisza? Zawsze kiedy spaceruję letnim wieczorem po rozgrzanym śródmieściu. Przypomina mi się wtedy dzieciństwo. W letni wieczór autobusy hałasują potwornie, ryk motorów na wysokich obrotach niesie się ulicami. Ale takie jest właśnie miasto. Miłośnicy ciszy zawsze mogą się odnaleźć na przedmieściach  na które sam również wyemigrowałem ale ten wybór ma swój koszt i codziennie w korku zastanawiał się czy warto go ponosić. Brak planów miejscowych życie będzie komplikował jeszcze długo. Bez nich miasto „nie wie” jak ma się rozwijać a jednocześnie nie wie również jak się rozwijać nie powinno. I tylko dlatego zaskakują nas nagle płoty w miejscach gdzie zawsze był trawnik a drogi kończą się ślepo bo nie mogą postawać tam gdzie nie ma ich w planach. Błędne koło które dotyka nas wszystkich; mieszkańców inwestorów i hobbystów wszelkiej maści bo w tej grupie są również działkowcy. Większego domku na działce przy Alejach jerozolimskich wybudować im nie wolno. Być może się to wszystko kiedyś zmieni ale tymczasem jednak poklepię sobie stojący w garażu motorek i zadumam się nad projektem planu wchodzącym na terenie na którym mam działkę. Przewiduje wiele; trasę szybkiego ruchu która pewnie nie powstanie, plac dla mieszkańców który nie jest im potrzebny, gubi za to przejście podziemne pod ruchliwą ulicą która oddziela mieszkańców od największego w Warszawie parku. Taki drobiazg.

0 Comments

Prawo do śmierci część II

Czyli o tym, że istnieją tajemnice których lepiej nie odkrywać, tajemnice których lepiej nie badać i o tym, że choć okoliczności się zmieniają, reguły gry już nie.

Mutacja systemowa, do której doszło w 1989 roku, swojej prawdziwej monografii nie doczeka się nigdy. Aby zrozumieć dlaczego, najlepiej posłużyć się porównawczą lekturą 3 pozycji: Graczyka – o środowisku Tygodnika Powszechnego, Latkowskiego – o związkach mafii z polityką i Miłoszewskiego właśnie. Czy nie ma lepszego wyboru? Pewnie jest, ale ten najlepiej prezentuje istotę, źródła i motywy procesu, który dzisiaj określa się zgrabnie mianem ustrojowej transformacji. O ile Graczyk zadaje trudne pytania, Latkowski formułuje śmiałe tezy, to Miłoszewski jako jedyny udziela pewnej odpowiedzi. Wiadomo, jako jedyny beletryzujeJ.

Jakkolwiek generalnym problemem oceny tych czasów jest niejawność, to ciekawym spoiwem dla tych trzech książek jest Krzysztof Kozłowski „nasz” pierwszy minister spraw wewnętrznych. Choć minister już był „nasz”, system, którym dowodził, podobno nadal był wrogi. Podobno, bo opinii publicznej wydaje się, że sita weryfikacji nie przeszła większość dawnych funkcjonariuszy służb, podczas gdy prawda jest taka, że z nieco ponad 14 tysięcy negatywnie zweryfikowano nieco ponad 3 tysiące funkcjonariuszy a w służbach wojskowych takiej procedury w ogóle nie przeprowadzono. Piotr Naimski – WiP-owiec i aktywny weryfikator mówi przy różnych okazjach, że w jego komisji weryfikowano ostro, ale jednocześnie przyznaje, że weryfikowano w oparciu o materiały dostarczone przez sam resort czyli materiały, które przygotowali między innymi weryfikowani lub ich koledzy. Ciekawa konstrukcja, prawda? Przy okazji warto dodać, że funkcjonariusze zajmujący się klerem całkiem nieźle radzili sobie w nowej rzeczywistości a wielu z nich robiło kariery w ścisłej symbiozie z
hierarchią.

Dlatego tez do hellingerowskiego „ustawienia” Jaruzelskiego, Michnika, Kaczyńskiego, Romaszewskiego, Staniszkis, Kozłowskiego, Kiszczaka, Kwaśniewskiego, Glapińskiego, i kilku innych nazwisk nie dojdzie, bo pewna próba w tym zakresie już się odbyła (i co ciekawe nawet częściowo jest sfilmowana Nocna Zmiana też agitka, ale jakże klimatyczna) i organizacja kolejnego takiego seansu nie ma najmniejszego sensu.

Przez wiele lat wydawało mi sie, że gruba czerwona kreska Mazowieckiego to największa zbrodnia jakiej dokonano na zbiorowej pamięci. Dzisiaj uważam, że autorzy tej koncepcji wiedzieli doskonale, że tą kreską oddzielają się od niechlubnej przeszłości wraz z tymi, których należało za nią rozliczyć. Pod pozorem wielkoduszności ukryto prozaiczną obawę o odbiór prawdy o elitach niepodległościowych w Polandzie. Nawiasem mówiąc całe szczęście. Bez tej naiwnej wiary w nową sprawiedliwą Polskę, morderczy skok gospodarczy z lat 1991 – 1993 po prostu nie przyniósłby efektów, ponieważ masy nie wytrzymałyby takiej skali pauperyzacji. Dzisiaj wiwisekcja agentury, tropienie powiązań to raczej materiał dla pisarzy takich jak Miłoszewski. Fabularna forma pozwala zapędzić się daleko i elegancko odpowiedzieć na pytania czytelnikom z różnych politycznych opcji.

Po zamachu na Narutowicza Stroński napisał słynny artykuł „Ciszej nad tą trumną” zgrabnie zamiatający pod dywan interesy prawicy związane z usunięciem Prezydenta. Ów artykuł już w 48 godzin po zamachu relatywizował to mroczne wydarzenie. W 22 lata po transformacji analiza nie ma sensu i do niczego nie prowadzi. Ważniejsze jest chyba zaakceptowanie tego, ze dzisiaj nikogo się już za nic nie rozliczy a od przeszłości ważniejsza jest przyszłość.

Żyjemy w świecie który powstał jako symbioza różnych elementów których się już dzisiaj nijak nie wypatroszy. Zygmunt Miłoszewski fabularyzuje więc przestawia wersję którą łatwo się przyswaja i akceptuje ale mimowolnie dopowiada historię jakby żywcem przepisaną z podręcznika dezinformacji. Cóż odwiedzie dzielnego prokuratora Szackiego od tropienia morderczych SB ków? Lęk. Świetnie napisane zakończenie wyjaśni nam dokładnie co może a czego nie może nasz rycerz w służbie prawdy. To dobrze napisana scena i wspaniale wpisuje się w klimat książki. Ale jest jak zwykle jedno ale. W książce jest moment w którym prokurator Szacki uświadamia sobie, że jednak świat w którym żyje jest nieco bardziej skomplikowany. Mroczny post funkcjonariusz spotyka się z nim aby zniechęcić do prowadzenia śledztwa. Szermierka słowna i elegancki szantaż przekształca się groźbę zabójstwa popartą prezentacją broni z tłumikiem. Tu się Pan myli Panie Zygmuncie. W takich sytuacjach nikomu nie trzeba pokazywać broni, groźby poparte zdjęciem i odpowiednio dobraną informacją są daleko bardziej skuteczne dlatego też morderstw jest niezwykle mało. To kalka z amerykańskiego filmu. Pański bohater i ów funkcjonariusz są od Pana znacznie starsi. Prokurator Szacki miał bowiem w 1989 roku 20 lat, jego rozmówca na pewno znacznie więcej. Toteż Panie Zygmuncie, jedno wezwanko do stosownego urzędu przed czy po 1989 roku pozwoliło by Panu tą scenę napisać zupełnie inaczej. I na zakończenie drobna anegdota. Jeszcze w czasie, gdy Michał Faltzman ( odkrywca afery FOZZ ) wydawał się być potrzebny nowym siłom w państwie i cieszył się ich poparciem, został skierowany na spotkanie z oficerami UOP, którzy mieli mu pomóc w pracy. Na początku spotkania zapytał: rozumiem, że Panowie są tutaj nowi w tej służbie? Nie – padła szybka odpowiedź: My jesteśmy sprawdzeni fachowcy.

Jak chce Hellinger którego zresztą Miłoszewski cytuje w książce „ ….jedyną drogą, żeby sobie radzić z obecnością zła jest przyznanie, żejego sprawcy są mimo wszystko ludźmi. Także dla nich powinniśmy znaleźć miejsce w naszym sercu. Dla swojego własnego dobra”.

4 komentarze

Prawo do śmierci część I

Czyli o tym, że istnieją tajemnice których lepiej nie odkrywać, tajemnice których lepiej nie badać i o tym, że choć okoliczności się zmieniają, reguły gry już nie.

Bert Hellinger – mityczny już guru amatorów łatwych odpowiedzi na trudne pytania, przebojem wchodzi do polandowej polityki. Ten niezwykle interesujący człowiek nie sądził zapewne nigdy, że jego technika posłuży do obnażenia problemów, z którymi elity pewnego nie małego europejskiego kraju nie mogą sobie dać rady od bardzo dawna. Kim jest Hellinger? Łatwe pytanie, trudna odpowiedź. Są tacy, dla których jest ni mniej ni więcej tylko kolejnym mesjaszem. Są również tacy, którzy uważają go za szamana i zwykłego hochsztaplera. Co na to rzeczony Hellinger? Nic, bo facet który 25 lat życia spędził jako zakonnik (w tym 16 – jako misjonarz), a następnie poświecił się nauce i szeroko rozumianej terapeutyce, nie jest przeciwnikiem łatwym a jego praca zdaje się świadczyć za niego. Owa praca to „ustawienia rodzinne”. Pod tą niewinną nazwą kryje się wyrafinowane narzędzie wywołujące wstrząsające interakcje. Otóż okazuje się, że obcy sobie ludzie, wybrani przez ustawiającego z uczestniczącej w badaniu grupy, obsadzeni w roli członków rodziny badanego w sposób całkowicie niewytłumaczalny odgrywają nieznane badanemu a prawdziwe relacje rodzinne. W ten mroczny i literalnie magiczny sposób badany może dowiedzieć się o wszelkiej maści patologiach, które w taki a nie inny sposób odbiły się na nim i jego relacji z bliskimi. Sam w ustawieniu nie uczestniczyłem, zebrałem za to kilka bezpośrednich relacji. Skrajnych relacji, z których nie wyciągnie się rozsądnej średniej. Nikt jednak nie kwestionował jednego: obcy „aktorzy” ze zdumiewającą wiarygodnością odtwarzali relacje rodzinne nieznanych sobie osobiście ludzi. Wątpliwości zaczynały się przy ocenie efektów i skutków tego przedsięwzięcia. Jak autor teorii tłumaczy ów fenomen? Nazywa go „wiedzącym polem”, rodzajem uniwersum, które niesie wiedzę na temat wszystkiego co robili wszyscy nasi przodkowie. Brzmi biblijnie? Więcej, jeśli jakakolwiek zasada współżycia rodzinnego została złamana, konieczne jest zadośćuczynienie, naprawa za wyrządzoną krzywdę.

Tak przynajmniej chce hagiografia. Dla mnie, „wiedzące pole” domaga się również pokuty, cierpienia za grzech, które często dotyczy nie samych sprawców, ale ich dzieci i wnuków. Oko za oko – chciałoby się powiedzieć. Jeśli nawet grzesznik uniknie kary, ta dopadnie kogoś z rodziny. Porządek w systemie musi być. Najciekawsze w teorii Hellingera jest co innego: akceptacja zła jako takiego. To najbardziej szokujące w świecie, w którym zakłada się, że zło to jedynie promil zachowań społecznych a wykluczenie tychże ze społeczeństwa to najlepsza metoda. U Hellingera jest inaczej: wszystko ma swoje miejsce, powód, czas i motyw. Nawet mord ma swój sens w odwiecznej spirali następujących po sobie pokoleń. Gdzie tu miejsce dla Boga? Hellinger nie odpowiada wprost, ale jego twierdzenie o nadrzędnej potrzebie prawości jest oczywiste. Bóg wydaje się być owym wiedzącym polem, bo u Hellingera sumienie to rodzaj metafizycznego zmysłu równowagi, który mówi nam jak żyć w zgodzie z rodziną i systemem, który nas otacza. W tej łagodnej koncepcji jest jednak interesujący a wiele tłumaczący zgrzyt: owa dążność do równowagi może prowadzić do mordu, który, choć odrażający, ma swoje uzasadnienie w relacji, która do niego pchnęła i jako taki może być summa sumarum PRAWY. Podsumowując: ustawienie pomoże nam zrozumieć dlaczego jest tak , jak jest. Dla poprawy wymaga jednak zaakceptowania i popełnionych czynów i ich konsekwencji. Sprawiedliwość ma tu znaczenie drugorzędne istotna jest kompletność, symetria relacji. I trzeba było naprawdę genialnego autora, aby hellingerowską metodę zastosować wobec problemu, który do dzisiaj dzieli nie rodzinę czy rodziny – dzieli naród. W modnym obecnie filmie „Uwikłani” ogniskuje sie problematyka, z którą Polanda nie może sobie dać rady od 21 lat i nie zanosi sie na to , aby ową radę dać sobie mogła kiedykolwiek. Może sie bowiem okazać, że społeczeństwo po obu stronach mazowieckiej grubej kreski jest takie samo, a zmiana, która się dokonała była jedynie albo aż ewolucyjnym krokiem dawnego systemu. Tak chce Jadwiga Staniszkis, ale to podejście nie może się podobać w społeczeństwie, w którym dzisiaj okazuje się, że każdy walczył, gdzieś się udzielał a przynajmniej gorliwie kolportował. Równolegle trudno znaleźć już nawet nie funkcjonariuszy ZOMO czy choćby milicji, ale nawet kierowniczek administracji, pracownic hal maszyn, kierowców czy choćby bufetowych w dobrze skądinąd wyposażonych resortowych stołówkach.

To oczywiście dość typowe zjawisko a jako przykład warto przytoczyć badanie przeprowadzone niedawno na grupie 80-letnich Niemców. W odpowiedzi na pytanie o sport 90% z nich oświadczyło, że w młodości zajmowało się nim wyczynowo. Jakież było zdziwienie badaczy, gdy po drobiazgowym dłubaniu w dokumentach (a nasi sąsiedzi są przecież mistrzami w archiwizacji danych) okazało się, że faktycznie zawodniczo udzielało się mniej więcej 10% z pytanych! Czy owi zażywni dziadkowie kłamali? Problem może być znacznie głębszy niż się wydaje, i to kolejne zagadnienie, którego dotyka w swojej mistrzowskiej książce Miłoszewski. Owi emeryci uwierzyli już w swoją wersję życia. Prawda nie ma już żadnego znaczenia i obiektywnie nie istnieje.

Dla nich Hellinger i jego teoria ustawień to oś intrygi, która ujawnić ma przede wszystkim relatywność naszych ocen, kłopoty z oceną prawdy a być może przede wszystkim potworny mechanizm dostosowawczy, w który jesteśmy wyposażeni. Dobrowolna lobotomia, której poddajemy sie w procesie posttraumatycznym to jedyny sposób, aby poradzić sobie z wydarzeniami, o których chcemy/musimy zapomnieć. Ów proces w kategoriach życia społecznego to najbardziej nikczemne zaniedbanie a w przypadku władzy – labilny stosunek do pamięci w każdym okresie historycznym piętnowany jest jako skandaliczny oportunizm. Czy słusznie? Ani Miłoszewski ani Hellinger nie podają tu dobrej odpowiedzi, ponieważ nie muszą. Dynamika społecznych zmian i ich polityczny kontekst w każdych warunkach wykreuje aktywistów, którzy z troską owiną sarkofagi pamięci w barwne transparenty PAMIĘTAMY.

To na tej przecież zasadzie istnieje i działa dalej Związek Wypędzonych, mimo że Erika Steinbach urodziła się dopiero w 1943 roku i to w Rumii czyli de facto na terytorium okupowanej Polski. Oczywiście należy zaznaczyć, że Erika S. przedstawia fakty wyłącznie w użytecznym dla niej kontekście. Ma do tego prawo własnej społeczności, dla której obiektywna prawda wydarzeń historycznych po prostu nie istnieje. Ważne są wyłącznie wydarzenia odbierane z perspektywy osobistych doświadczeń. Dlatego też dla Steinbach powód wypędzenia to Rosjanie i Polacy a do dzisiaj nie dostrzega w swojej własnej organizacji aktywnych nazistów. Nie musi. Uważa ich wyłącznie za wypędzonych.

Dla córki stoczniowca zastrzelonego w drodze do pracy nie ma znaczenia czemu wydano rozkazy, ani kto je wydał. Ważna jest strata członka rodziny i społeczno-materialny regres, którego nikt (obym się mylił) do dzisiaj nie zrekompensował. Nie zdziwię się, jeśli się okaże, że w każdą hucznie obchodzoną rocznicę Grudnia rodzinom jego ofiar bieleją knykcie w zaciśniętych pięściach. Bieleją, bo być może fetuje się zmarłych a kompletnie zapomniano o ich rodzinach widząc je wyłącznie w kontekście tła do akademii ku czci. Ciekaw jestem, jaki jest dzisiaj status ofiar pacyfikacji kopalni Wujek. Czy w toczącym się sporze chodzi o to, aby udowodnić Jaruzelowi, że wydał rozkaz strzelania czy też nasze państwo domaga się tego wyłącznie w swoich administracyjnych celach. Jakich? A na przykład emerytalno-kombatanckich. Nie zdziwiłbym się specjalnie, gdyby się okazało, że bez skazania Generała ofiary wujka I ich rodziny nie mogą korzystać z takich czy innych uprawnień kombatanckich, które moim zdaniem powinny im się należeć jak psu buda. Pytanie czy ostateczne skazujące wyroki jakie uprawomocniły się w kwietniu 2009 (po 28 latach postępowania sądowego) oznaczają, że rodziny ofiar mogą dochodzić roszczeń od Państwa Polskiego. Bardzo jestem ciekaw jak to wygląda, bo wedle mojej wiedzy, za śmierć Grzegorza Przemyka nasz skarb państwa nie jest odpowiedzialny nadal.

Nasze państwo konsekwentnie samo ustala gdzie ma a gdzie ciągłości nie potrzebuje. Na tej zasadzie posiadacze przed wojennych obligacji II RP mogą je sobie oglądać w klaserach, ponieważ III RP, która oficjalnie uznaje sie za dziedziczkę tradycji dłużniczki, w odrzucaniu roszczeń posługuje sie ustawodawstwem PRL! Dla odmiany w organizacjach kombatanckich udzielają sie już ludzie urodzeni w roku 1941, a represjonowani w latach 50-tych. Nie wdając sie w analizę czy tak było czy nie (bo jak ktoś siedział w Jaworznie, to jest to fakt empiryczny), ani nie oceniając natury przyczyn owych represji (bo bywały różne), przyjmujemy, że istnieje prawo, które pewnej grupie pozwala się ubiegać o państwowe świadczenia; nic zatem dziwnego, że się uprawnieni o nie ubiegają. Irytuje jednak to , że w tym samym momencie weterani Iraku czy Afganistanu kombatantami nie są i szczególnych uprawnień nie mają ponieważ nie objęto ich skuteczną inicjatywą ustawodawczą. Współczesne ofiary wojny zostały zatem wykluczone z materialnej rekompensaty. Zapewne dlatego , że ich ofiara krwi nie ma miejsca na żadnym podpieranym za zwyczaj głęboką historią sztandarze politycznym.

Cdn.

2 komentarze

Żołnierz dziewczynie nie skłamie…..

Czyli o tym, że Warszawa to ciekawe miasto, iluzja to trwała potrzeba części naszego społeczeństwa, kolor mostu może być funkcją polityki a dobra architektura broni się sama.

Zupełnie przypadkowo znalazłem się przedwczoraj w okolicach, które od lat oglądam tylko w przelocie. Przyszło mi znienacka do głowy, aby sportretować Warszawę na trasie moich typowych spacerów z czasów, kiedy szukano pały na dupę generała a armia radziecka była z nami od dziecka.

Pałac Lubomirskich. Wielu warszawiaków mija go zupełnie bez emocji podczas gdy to co najmniej podwójnie ciekawy budynek! Pałac z woli tow. marszałka Spychalskiego został w roku 1970 odcięty od fundamentów i …. przesunięty o 78 stopni. Dzięki tej operacji zaspokoił ambicje wojskowych zarządców, którzy w swym budynku zamykali ( skądinąd ładnie ) oś saską. Dodajmy, że ów budynek formalnie nazywany „Centralnym Domem Żołnierza” znajdował się we władaniu GZP czyli Głównego Zarządu Politycznego LWP najważniejszej siły sprawczej w LWP. Warto dodać, że szef GZP był również wiceministrem Obrony Narodowej. Piastowanie tej funkcji w latach 1960 do 1965 było dla Generała Jaruzelskiego jedną z najważniejszych trampolin do przyszłej kariery. Ale jak się okazuje pion GZP potrafił się zawsze wykazać perspektywą, ponieważ już na początku nowej ery  umożliwił pewnej organizacji biznesowej wieloletnie atrakcyjne korzystanie  z tego reprezentacyjnego budynku. Tym oto sposobem pałac Lubomirskich stał się siedzibą BCC ( Business Centre Club ) przez lata uważanej zresztą za organizację pożytku publicznego. Uważaną tak do czasu słynnej afery, gdy okazało się, że ta organizacja jest de facto spółką z o.o. stanowiącą zresztą własność Marka Goliszewskiego. Ten operatywny biznesmen stworzył sobie doskonałe miejsce pracy na lata. To nawiasem mówiąc ciekawe, że szefem organizacji biznesowej został były naczelny tygodnika „Konfrontacje” – najbardziej chyba betonowego tygodnika w PRL. No ale cóż, każdy może zmienić poglądy:) Dla mnie to osobliwy majstersztyk. Bardzo jestem ciekaw jak jest sformułowana umowa najmu tego budynku i kiedy się kończy. No, ale tego to już się pewnie nie dowiemy.

A tuż obok ( bo znajdujemy się na terenie dawnego małego getta ) plac Grzybowski i jego obecna do dzisiaj żydowska estetyka. Każdy kto mieszkał w tej okolicy pamięta doskonale klimat sklepów przy Grzybowskiej, magla, sklepików ze wszystkim na Próżnej. Jeszcze w latach 80-tych zdarzało się tu usłyszeć jidisz, i to nie w pobliskim Teatrze Żydowskim, ale właśnie w otaczających go sklepach. Na tym szczególnym placu polska i żydowska historia zetknęła się zresztą w sposób szczególny jako że od południowej strony wieńczy plac

Kościół Wszystkich Świętych. Jako że znalazł się na terenie getta, przekazano go zasymilowanym polskim Zydom, którzy przeszli na chrześcijaństwo. Ich proboszczem pozostał ksiądz Godlewski – przedwojenny endek i polski nacjonalista. W obliczu zagłady pomagał Żydom między innymi fałszując metryki chrztu dla tych, którym udało się uciec jako chrześcijanom. Za te praktyki został aresztowany i w 1944 roku zginął w Gross Rossen. Z tego placu szturmowano jeden z najkrwawiej zdobytych budynków w trakcie Powstania Warszawskiego – Pastę. Przypadkowo udało mi się zrobić takie zdjęcie:

Gdy ten starszy mężczyzna odwrócił się do mnie, zobaczyłem na jego piersi Virtuti Militari i Krzyż Walecznych. Kim był? Czy wspominał zdobywanie Pasty? A może to ŻOB-owiec? Nie zapytałem. Szkoda. Świadkowie tamtych czasów odchodzą codziennie. Nieopodal znajduje się budynek nie mniej ciekawy.

Błękitny wieżowiec jest błękitny wyłącznie dla tych, którzy przybyli do Warszawy już po 1989 roku. Wcześniej był to wieżowiec złocisty! Budynek powstawał z mozołem prawie 20 lat, a o przewlekłości budowli krążyły legendy. Powszechnie uważano, że budowę powstrzymuje klątwa rabinów. Klątwa może i była, ale na odcinku blokowania budowy znacznie bardziej skuteczni byli zapewne funkcjonariusze z pobliskiego Żydowskiego Instytutu Historycznego. Trudno się im dziwić, bo synagoga Tłomackie była największą i najbardziej prestiżową warszawską synagogą. Zniszczyli ją Niemcy po zdławieniu powstania w Gettcie. Ciągnącą się latami budowę dokończyli dla odmiany Jugole w latach 1989 – 1991. Warto zauważyć, że budynek  ma zupełnie niepasującą do reszty półokrągłą szklaną kopułę. Ma ją, ponieważ dokładnie w tym miejscu znajdowała się wcześniej Wielka Synagoga. Dzisiaj gmina żydowska dysponuje 18, 19 i 20 piętrem budynku. Prędzej czy później pojawi się również synagoga. Dla odmiany kolejny obiekt na trasie mojej wycieczki jest znacznie mniej prestiżowy, bo to po prostu

modny obecnie w mediach namiot. Modny, bo nie związany trwale z podłożem, czyli legalny, nie wymagający tym samym pozwolenia. Niezwiązany – ponieważ manifestujący trzymają go cały czas na swoich butach. Co by nie powiedzieć czapka z głowy za konsekwentne manifestowanie poglądów choć jak zwykle w okolicy strefy „zamglenia” mam totalną konfuzję. Za rządem Tuska nie przepadam, Rostowski to najgorszy minister finansów jaki nam się trafił, ale od formacji Jarosława Kaczyńskiego dzielą mnie niestety lata świetlne. A nie było tak bynajmniej zawsze. We wczesnych latach 90-tych Porozumienie Centrum wydawało się być jedyną roztropną i niezależną partią polityczną. Niestety, choć Jarosław Kaczyński tropi i śledzi układ, swych własnych działań na warszawskiej Woli, w Fundacji Solidarność  czy Telegrafie nigdy nie tłumaczył, twierdząc nieodmiennie, że zarzuty to spisek. Mnie nie przekonał, choć nie byłem, nie jestem i nie będę zwolennikiem wizji świata lansowanej przez Gazetę Wyborczą. Toteż z poczuciem pewnej bezradności minąłem

niniejszy komunikat. Cóż, „Edward” Tusk może być spokojny o wynik najbliższych wyborów. W drodze na Stare Miasto odwiedziłem jeden z najciekawszych, najcichszych, najlepiej położonych i najlepiej ukrytych bloków w sercu Warszawy. Tuż za pierzeją ulicy Moliera dyskretnie ukryto taki oto budynek

Wiadomo, o gustach się nie dyskutuje a zdjęcie nie oddaje w pełni jakości tej architektury. O ile pamiętam budynek powstał w latach 80-tych, wygląda jakby wybudowano go zaledwie kilka lat temu. Dla mnie doskonały, ukryty w zieleni przytulonego do gmachu ZPR parku. Ciekawe jaką ma tajemnicę, bo w takim miejscu staraniem spółdzielców nie powstał przecież na pewno:) W drodze powrotnej odwiedziłem swoją Alma Mater

W siedzibie Wydziału Nauk Ekonomicznych nie byłem chyba od czasu kiedy swoje obskurne ceglane oblicze porzucił dla tej zacnej elewacji. Warto wspomnieć, że kiedyś znajdował się tu carski cyrkuł a kilkanaście metrów od wejścia miała miejsce słynna w czasach okupacji „Akcja pod Arsenałem” Oj wspomnienia, wspomnienia… to tutaj Władysław Baka zniechęcił mnie do centralnego planowania a Ryszard Kokoszczyński bez powodzenia zachęcał do analizy ekonomicznej. Ileż ciekawych osób tutaj studiowało… A na zakończenie wycieczki budynek TPPR czyli Towarzystwa Przyjaźni Polsko Radzieckiej. Dzisiaj już się go tak nie nazywa, ale…

przyjaźń jak widać tu i ówdzie się utrzymuje. Ciekawe czy działacze nadal ci sami. W latach świetności był to jeden z najnowocześniejszych budynków w Warszawie, w zamyśle twórców miał zapewne promować wschodniego sąsiada. Działała tam restauracja Tamara i jeden z najlepiej wyposażonych EMPiKów w Warszawie. Kogoż tam się nie spotykało przy lekturze niedostępnych nigdzie indziej zagranicznych, w tym zachodnich czasopism. W znajdującym się w kompleksie kinie przez cały PRL grano o ile pamiętam dwa filmy „Parada atrakcji, zabawy zwierząt” i „Jeździec bez głowy”. Ubogość repertuaru tłumaczyła technika: oba filmy były trójwymiarowe.

A i jeszcze jeden zupełnie nie krajoznawczy element. Na trakcie królewskim wielka akcja społeczna „Maźnij mnie”. Przy wsparciu sponsorów a za sprawą władz miasta warszawiakom stworzono możliwość wyboru koloru malowania dla mostu średnicowego. I już miała mnie ta inicjatywa niezwykle ucieszyć gdy nagle wyszedłem na zaprzyjaźnionego architekta autora projektu …… malowania mostu średnicowego! Cóż się okazało? Wybrany kolor dawno wpisany do projektu, prace w toku ale w Ratuszu ktoś wpadł na pomysł wmawiania mieszkańcom, że mają wpływ na miasto. Jak wyjawił mi zniesmaczony architekt cała akcja to i tak totalna draka bo malowana będzie siatka okalająca plac przebudowy mostu. Z samym mostem miasto na Euro się nie wyrobi. A wybory za pasem.

Cóż, w Polandzie jak zwykle czyli jak w tytułowej piosence: żołnierz dziewczynie nie skłamie ale nie wszystko jej powie.

5 komentarzy

Na ścianie u mnie nie zawiśnie

Czyli o tym, że nic nie jest takie jak nam się wydaje, a choć plastikowy kubeczek spalić może każdy to już nie każdy otrzyma za takie dzieło 100 tysięcy euro.  

Na premierze www.trendwizor.pl w Instytucie Wzornictwa Przemysłowego wpadł mi w ręce kolejny numer Art&Business. Niezwłocznie przystąpiłem do lektury, bo wypada wiedzieć co publikują, było nie było, pokrewne tytuły. A&B ma misję jasną: przekonuje, że kolekcjonowanie sztuki to zajęcie dochodowe. Z tym większym zainteresowaniem przewertowałem i po raz kolejny przekonałem się, że koneserem sztuki nie jestem i najpewniej nie zostanę. Moja wrażliwość, lub raczej brak wrażliwości, zamyka się w sympatii do kilku malarzy, dla których kolor czy forma ma jeszcze jakieś pierwotne znaczenie. W A&B zderzyłem się z dziełem, od którego lekko zadrżały mi ręce. Chodzi o prace Katarzyny Marczak. Cóż w nich dziwnego? Tu, jak zwykle, słowa zawiodą; toteż pozwolę sobie na zamieszczenie jednej z prac. (Mam nadzieję, że wydawnictwo się nie obrazi.)

Katarzyna Marczak, archeolożka z wykształcenia, czym tłumaczy się poniekąd „wykopaliskowy” charakter jej prac, na jednych z najbardziej znamienitych targów fotografii zaprezentowała cykl tatuaży pobranych z nieboszczyków i zamkniętych w wypełnionych formaliną słojach. Praca wywołała spontaniczną reakcję krytyki, a Eric Franck, renomowany brytyjski galernik, zapewnił jej w marcu 2011 nowojorską premierę. Coż… nie potrafię sobie wyobrazić kogo ma zachwycić takie dzieło. Zamysł twórczyni przeraża mnie tym bardziej, że jak się dowiedziałem z artykułu, współpracuje ona obecnie z Zakładami Medycyny Sądowej. Dzięki jej pracy światło dzienne ujrzą młotki, siekiery, ale również znacznie bardziej niewinne przedmioty, za pomocą których odebrano komuś życie. To z całą pewnością naturalny krok artystki po preparatach skórnych. Dla mnie to kolejny krok do piwnic dzisiejszej cywilizacji, która coraz częściej wielbi w świetle dnia to, co jeszcze niedawno pokrywał wstyd i mrok. W zapale znoszenia wszelkich tabu docieramy do jakiejś granicy, za którą znajduje się coś o czym nawet boję się myśleć. Być może już dzisiaj ktoś kręci torturowanych, aby ich potem pokazywać zachwyconej widowni wysmakowanych krytyków sztuki. Może gdzieś już istnieje i działa artysta, który udokumentuje uśmiercanie świadomych ofiar i przygotowywanie z nich wykwintnych potraw. Dokąd to wszystko zmierza? Pytam bezradnie samego siebie. Oczywiście owo pytanie obnaża mnie w całości jako osobę, której brak wyrobienia we współczesnym świecie sztuki. Trudno. Zdyskwalifikuję się bardziej, bo z równym zdumieniem, choć już bez drżenia rąk, obserwowałem „Artony” w skądinąd doskonałym Piktogramie www.piktogram.org . Tym razem chodzi o prace Włodzimierza Borowskiego – jednego z pierwszych polskich artystów, którzy sięgnęli po performance i plastik jako dostępny i łatwo modyfikowalny materiał.

Nie zrozumiałem tej sztuki, ale w artykule „Plastyk i Plastik” Agnieszki Szewczyk znalazłem epitafium dla współczesnej cywilizacji. Plastik okazał się cywilizacyjnie nietrwały i zrobione z niego dzieła ulegają rozkładowi. Ostatnio rozsypała się w proch pierwsza na świecie plastikowa szczoteczka do zębów z kolekcji Smithsonian Institution. Nie ma co,  po prostu ZGROZA:) Ciekawa ile była warta.

Do ery kamienia łupanego nie zawróci nas III wojna światowa. Wrócimy do niej sami, bo brak ropy wyeliminuje plastik, a na nim opiera się przecież dzisiejsza cywilizacja. Hmm… ciekawe jak się teraz czują ci inwestorzy, którzy swoje portfele dzieł sztuki nowoczesnej wyposażyli w dzieła z plastiku. Ale co tam, były przecież giełdowe  blue chipsy które utleniały się nie mniej spektakularnie niż ten plastik. Bez wątpienia znajdujemy się na zakręcie większym niż mi sie wydawało. W uszach zabrzmiało mi jakoś samo z siebie  „Wpadnę tam na chwilę zanim spuchnie atmosfera, wódki dwie wypiję potem cicho się pozbieram……..”. 

Życie to nie teatr. Moje toczy się w innej scenografi.

 

 

 

3 komentarze

Ewangelizacja 2.0

Czyli o tym, że wujek Józek popełnił być może kilka błędów wychowawczych, Lucek to dobry syn, a Joshua to niepoprawny idealista który stawia na viral marketing w rozwoju firmy rodzinnej.

Teatr przeżywa prawdziwy renesans, a przekona się o tym każdy kto spróbuje nabyć bilet na cokolwiek co jest obecnie grane. Dowiemy się, że nie ma i nie będzie – a zazwyczaj nie sympatyczna Pani w kasie (bo z portalem nie pogadamy przecież) poinformuje nas o możliwości zakupu wejściówek,  czyli sytuacja jako żywo z lat 80tych. Ale mylił by się ten kto by pomyślał, że podobnie jak drzewiej bywało w teatrze zaangażowana młodzież, a na scenie ważne treści. Każda z moich ostatnich wizyt pogłębiała dojmujące przekonanie, że oglądane treści z powodzeniem zmieściły by się w formule „Klanu” albo innego produktu tego typu. Zacząłem się zastanawiać czy aby nie jest po prostu tak, że teatr kompletnie zmienił formułę i nie jest już miejscem intelektualnej prowokacji rozumianej inaczej niż wymiot wulgaryzmów czy  detaliczna wiwisekcja seksu w dowolnej kombinacji najchętniej w połączeniu z narkotykami. Kolejne przedstawienia umacniały mnie w pierwotnym poglądzie aż do wczoraj.

Ojciec Bóg” Katarzyny i Jacka Wasilewskich to w mojej opinii teatr w najlepszym wydaniu. Marcin Perchuć choć nie ucieka od pewnej maniery, brutalnie skłania do myślenia w kontekście który niby towarzyszy nam od zawsze ale niekoniecznie jest oczywisty jako współczesny rezerwuar wartości. „Ojciec Bóg” to w zasadzie rodzaj współczesnej Biblii Pauperum albo raczej chciało by się powiedzieć Wiki Biblii. Uproszczenie jest rzecz jasna duże, ale chodziło mi tym razem o oddanie pewnej idei, a nie aptekarską precyzję.  Inna sprawa, że to przedstawienie głównie dla rodziców. I nie koniecznie ojców do których autorzy odnoszą się wprost, ale rodziców właśnie  ponieważ „one”, choć pojawiają się w monodramie wyłącznie jako kontekst, to ów kontekst jest nie mniej wyczuwalny niż dla rumaka wędzidło.

W zasadzie zastanawia mnie tylko jedno. Że za ewangelizację wziął się facet o silnie lewicowym kolorycie. Czyżby to kolejny dowód na to, że najdoskonalszy mit współczesnej epoki to teologia wyzwolenia czyli mariaż Jezusa z marksizmem? Wasilewscy nie ewangelizują nachalnie. Ich Bóg jest taki jak widzowie, co w sposób zdecydowany odbiega od ortodoksji betonowanej przez JPII, a konsekwentnie umacnianej dzisiaj przez „Panzer” kardynała. Wszystko to na czasie i dużym wyczuciem tętna społecznych potrzeb, bo już niebawem może się okazać, że masy potrzebują jednak jakiegoś opium.  Jeśli go nie mają odurzają się wyłącznie konsumpcją. Co ciekawe, modne od jakiegoś czasu określenie „fetysz konsumpcji” pochodzi z kart „Kapitału” Marksa, czyli wydawałoby się lektury całkowicie skompromitowanej przez historię. Wydawałoby się, bo każdy kto dzisiaj sięgnie po ten tytuł przekona się, że jak nadal jest aktualny choć głównie w warstwie socjologicznej. Marksa
rewolucjonistę możemy sobie darować, a jako odtrutkę dla tych którzy wierzą w ten mechanizm budowania jasnej przyszłości, polecam zawsze „O rewolucji” Arendt.

Wracając do tematu: „lewicowa” wrażliwość zacznie powoli odzyskiwać społeczne uznanie, choćby dlatego, że wrażliwość „prawicowa” nie istnieje, a jeśli już, to albo podszyta jest cierniem kościoła wojującego albo wisielczym kapitalizmem w którym zakochać się raczej trudno.

Być może ta sztuka to barometr pewnej epoki? W sumie to naturalny proces w którym syci nabierają ochoty na solidaryzm społeczny. Oczywiście sprawiedliwość widziana z góry zawsze wygląda inaczej niż z dołu co plastycznie w ładnie zagranej szarży wyłożył  wczoraj Perchuć w roli Boga.

Ecce Homo przypomina Wasilewski i nie drwi jak Piłat (choć w zasadzie nie jest pewne jakie tym drugim targały uczucia, a wersja Bułhakowa jest mi osobiście bardzo bliska). Ecce Homo Anno Domini 2011. I należy sobie uświadomić, że ostatnia wielka idea społeczna ma już prawie 150 lat. W międzyczasie nie powstała żadna inna uniwersalna platforma, na której dokonać się może zbliżenie rasowe i narodowe. Toteż albo powstanie jakiś nowy, uniwersalny  ruch społeczny albo osuniemy się w otchłań cywilizacyjnego regresu opartego na separatyzmach wszelkiej maści. Chciałbym wierzyć w to pierwsze, spodziewam się drugiego.  Każda ze znanych cywilizacji padała w chwili swego największego wzlotu. Czyli najwyraźniej nie jest to żaden przypadek.

Alea iacta est.

3 komentarze

Kryzys wieku średniego

Czyli jak utlenia się zdolność do brylowania w towarzystwie a skrapla przytłaczająca obawa o przyszłość cywilizacji.

Z przykrością uświadamiam sobie, że w miarę upływu czasu degraduję się coraz bardziej i to głównie na polu szeroko rozumianej edukacji. Przerażeniem napełnia mnie powoli majacząca już na horyzoncie konieczność rozwiązywania z dziećmi zadań z fizyki, że nie wspomnę już o chemii. A  publikacje zadań maturalnych roznoszą w puch mój inteligencki, lichy fundamencik. Obawiam się, że obecny system edukacyjny zaklasyfikował by mnie co najwyżej do szkoły zawodowej gdyby taka oczywiście istniała. No ale zawsze można się podnosić na duchu ilością przeczytanych książek. I tu spotkała mnie dzisiaj przykra niespodzianka. Otóż na swych stornicach, miesięcznik Malemen publikuje sto najważniejszych zdaniem redakcji książek. Raźno przystąpiłem do lektury. Małżonka uprzejmie zaproponowała analizę w podziale na książki znane i przeczytane. Ha! Nie będzie mi tu kobita ułatwiać pomyślałem bojowo po to by za chwilę ……….. z ulgą zaakceptować taki podział. O ile 63 lektury z przedstawionego zestawienia znałem to już zaledwie 37 przeczytałem. W sumie przynajmniej więcej niż 25% więc kwalifikuję się na więcej niż ćwierć inteligenta ale generalnie optymizmem to nie napełnia. Oczywiście można by się łatwo zasłonić argumentem, że przecież wielu pozycji tam nie ma. Bo gdzie choćby „Korzenie totalitaryzmu” Arendt, „Mieć czy być” Fromma, „Archetypy i symbole” Junga, dowolna pozycja z Witkacego, „Armia konna” Babla, „Biesy” Dostojewskiego, „Lochy Watykanu” Gide’a  i wiele, wiele innych. Nie ma to jednak znaczenia ponieważ odnosimy się do przekroju który za pewne przygotował jakiś zespół i w swoim gronie uznał, że jest reprezentatywny. No to sobie nie błysnę raczej w tym towarzystwie o nie. W sumie jak się człowiek wziął za blogowanie to wypadało by podciągnąć tabory i przypomnieć sobie to i owo ze starych lektur. No ale od czego mamy net! Nie ma tytułu którego lepszego czy gorszego streszczenia, opisu albo małej rozprawki nie da się znaleźć. Pytanie oczywiście na ile jest to opis ścisły, ale jeśli czytaliśmy pozycję to się przecież skapujemy. W gorszym położeniu są oczywiście ci którzy zapragną uniknąć obowiązku przebicia się przez setki stron lektury.

I tu jak bumerang wraca poruszana już wcześniej kwestia wiarygodności materiałów dostępnych w sieci. Ostatnio po raz kolejny natrafiłem na hasło w Wikipedii, gdzie bardzo odważnie  postawionej tezie towarzyszył dopisek ( uzupełnić źródło ). Taka elegancka forma dania upustu własnej fantazji przy zachowaniu pozorów rzetelności. Ofiarą konwencji padł nawet pewien portal historyczny który pewnego dnia umieścił zapis o odkryciu rewelacyjnych dokumentów potwierdzających współpracę Romana Dmowskiego z Ochraną. Po tym jak artykuł zrobił furorę, jego autor wyznał że to fałszywka napisana wyłącznie po to aby ośmieszyć teorie spiskowe! Celu nie zrealizował, ba! stworzył istniejący w sieci dowód na prawdziwość tego rodzaju domysłów.

W świecie w którym portal internetowy staje się wolnościowym symbolem wypada się zastanowić co i jak długo jest fikcją a kiedy staje się rzeczywistością. „Wojna światów” Orsona Wellesa, to jedno z pierwszych wysoko budżetowych słuchowisk które w czasie pierwszej emisji w USA ( lata 30te ) wywołało regularną panikę Amerykanów przekonanych, że Marsjanie wylądowali naprawdę. Jesteśmy już krok dalej niż rzeczywistość „Wag the dog” gdzie dla celów politycznych montuje się fikcyjne relacje wojenne. Dzisiaj można już wykreować w zasadzie dowolny fakt który może uzyskać globalny zasięg i jak najbardziej realnie odcisnąć się na rynkach światowych.

Przyznam, że niezwykle interesuje mnie to w kontekście biznesowym. Ciekaw jestem czy istnieją już firmy których zadaniem jest wykreowanie krótkotrwałego przekonania, że na przykład ceny cukru spadną. Kto miałby być zleceniodawcą? Ci którzy chcą ten cukier taniej kupić oczywiście albo posiadacze niewygodnych kontraktów.

 Jak dzisiaj odróżnić rzeczywistość od fikcji? Kto jest czarny a kto biały? Media kształtują nasze opinie. Dzięki nim statystyczny Polak uważa, ze jedynymi agresorami w Jugosławii byli Serbowie, Saddam posiadał broń masowego rażenia a Czeczeni to wyłącznie terroryści.

Internet to potężna broń tyle że obosieczna. Nie wiemy przecież, czy ostatnie egipskie protesty zwołali obywatele samodzielnie organizujący się przeciwko tyranom czy też czynownicy nowej ekipy która chciała skatalizować wybuch społeczny. Nie wiadomo i pewnie nigdy nie będzie wiadomo. Zresztą jakie to ma znaczenie. Jak widać sprawy się dzieją. Ale w jakim faktycznie zasiegu?

Ciekawe jak sobie Internet poradzi z budowaniem informacyjnej wiarygodności. Gdzie jak gdzie, ale w Internecie o wszystkim decyduje przecież rzeczywista, mierzalna frekwencja budująca pierwsze pozycje w przeglądarkach.

Teoretycznie, ludzie głosują kliknięciami. Teoretycznie ludzie.

5 komentarzy

Zabili mu syna

Czyli co łączy Piaseckiego z Olewnikiem, Józefa Jędrucha z Mittalem oraz jaki wpływ mają służby specjalne na bezpieczeństwo państwa.

Afera „Olewnika” jest już za pewne nieco nudna dla przeciętnego czytelnika, choć nagłe zwroty akcji, takie jak choćby niedawne oświadczenie Jacka Karpinskiego – przyjaciela świętej  pamięci Krzysztofa Olewnika,  że jednak ma coś na sumieniu dodają jej nowego smaczku. Wielokrotnie powtarzany w mediach skrót tej historii zapeklował już skandal który kosztował życie denata i karierę kilku osób nie wspominając już o tajemniczej fali samobójstw która nawiedziła nawet jednego ze strażników.

Jak wiadomo dzięki kumulacji tych  nieprawdopodobnych wydarzeń sprawa okazała się przez chwilę na tyle priorytetowa aby zajęła się nią specjalnie powołana komisja sejmowa, a minister Ćwiąkalski stracił stanowisko. To taka nasza Polandowa specjalność zarezerwowana w zasadzie wyłączenie do afer. Ustawodawcy wydaje się bowiem, że polityczna emanacja jego ciała w bliskim kontakcie z przestępstwem i telewidzem ( choć dziwnym zbiegiem okoliczności afery Olewników nikt nie transmituje ) podniesie autorytet i wiarygodność państwa.

Nic bardziej błędnego. Komisja na pewno może pomóc ambitnemu posłowi w zrobieniu kariery. No ale musi być jeszcze do tego nośny temat, a sprawa Olewnika to raczej grząski grunt. Mimo, że kolejna prokuratura zabrała się ostro do pracy to nadal nie wiadomo nic poza poprzednimi ustaleniami. Owszem dowiedziono zgubienia olbrzymiej ilości dowodów, lekceważenia doniesień, niefrasobliwości funkcjonariuszy czy wręcz pobranych zeznań. Nikt nie odpowiedział jednak na podstawowe pytanie: kto zlecił to porwanie i dlaczego porwanego przetrzymywano tak długo zanim został zamordowany. Nie mówiąc już o tym jak to się stało, że sprawą interesowały się od jej zarania najwyższe czynniki państwowe.

Mogło by się również wydawać, że to jedyna taka sprawa w Polandzie kiedy wielki aparat siłowy jakim jest prokuratura i policja nie może sobie poradzić z ustaleniem podstawowych faktów. Otóż nic bardziej błędnego. Miał już miejsce podobny przypadek. Aż dziw, że nie został jeszcze wskazany przy tej okazji.

Uczeń od Świętego Augustyna

17 stycznia 1957 do grupy uczniów wychodzących z lekcji podszedł nieznajomy mężczyzna. Wymienił nazwisko jednego z chłopców pytając czy znajduje się w grupie. Nieświadom niebezpieczeństwa chłopak ujawnił się. Nieznajomy przedstawił mu następnie legitymację okazał plik dokumentów i poprosił chłopca aby udał się razem z nim. Tak też się stało. Chłopcy zauważyli jeszcze, że ich kolega wraz z dwoma mężczyznami o wyglądzie „typowych tajniaków” wsiadł do zaparkowanej niedaleko taksówki. Zdołali również zanotować jej numer. I nie było by pewnie w tym nic dziwnego gdyby nie to, że chłopiec nazywał się Piasecki i był synem charyzmatycznego wodza PAX-u.  W taki właśnie sposób zaczyna się jedna z największych afer kryminalnych PRL. Gdzie tu analogie? Porwano pierworodnego syna, domagano się okupu angażując bliskich w skomplikowane podążanie tropem kolejnych wskazówek i mimo pełnej woli do zapłacenia okupu porwany został zamordowany i odnaleziony w zasadzie przypadkiem prawie dwa lata od śmierci. I coś jeszcze. Mimo pościgu rozpoczętego godzinę od porwania sprawców nie udało się zatrzymać! Ba, w efekcie szeroko zakrojonego śledztwa prowadzonego w policyjnym totalitarnym państwie ujęto zaledwie Ignacego Ekelringa kierowcę feralnej taksówki. Co ciekawe, człowiek którego współudział w porwaniu był na 100% pewien, zatrzymany został wyłącznie dzięki nieustępliwości i kontaktom ojca porwanego. Zatrzymano go w ostatniej chwili na granicy w Zebrzydowicach. Co więcej, mimo tych okoliczności nie został zatrzymany od razu. Dopiero po kilku miesiącach wydano stosowny nakaz i Ekelring znalazł się w areszcie. Niestety na kilka dni przed wyznaczonym początkiem procesu prokuratura wycofała z sądu akt oskarżenia. Był grudzień 1959. W chwilę później Ekelringa zwolniono z aresztu, a sprawa praktycznie wisiała w powietrzu aż do 1982 roku kiedy została oficjalnie umorzona na skutek przedawnienia. Ciekawe prawda? W czasach wszechwładnej bezpieki organom ścigania ginęło wszystko: taśmy z nagraniami dzwoniących do Piaseckiego porywaczy, zeznania świadków, zebrane dowody w tym list wysłany przez porywaczy a podejrzani bez przeszkód wyjeżdżali za granicę. Mało tego, kilku świadków którzy złożyli zeznania demaskujące matactwa Ekelringa zostało później pobitych albo zastraszonych. Napastnicy nie kryli się z intencjami. Domagali się milczenia. W 1992 roku Antoni Maciarewicz przekazał rodzinie część akt związanych ze sprawą. Część ponieważ reszta do dzisiaj znajduje się w zbiorze zastrzeżonym co oznacza, że służby specjalne nadal uważają te materiały za istotne mimo upływu 52 lat od tej zbrodni. Najprawdopodobniej dla samych służb. Czemu?

Porwanego Bogdana znaleziono prawie dwa lata po porwaniu w piwnicy jednego z warszawskich domów. Nie został wprawdzie w tej piwnicy zamurowany żywcem ( jak do dzisiaj głosi plotka ) ale faktycznie zabójcy postarali się aby ciała nie odkryto za prędko. Chłopiec ze sztyletem wbitym prosto w serce został umieszczony w piwnicznej toalecie którą następnie zabito gwoździami. To wraz z fetorem rozkładającego się ciała skutecznie odstraszało ewentualnych dociekliwych. I tu pora na smaczek. W budynku o którym mowa znajdował się lokal operacyjny  MSW a człowiek odpowiedzialny za ten lokal znał zarówno Ekelringa jak również pozostałe osoby których udział w sprawie udało się ustalić. Sam Ekelrigng dożył spokojnej starości. Umarł w 1977 roku. Do dnia śmierci utrzymywało go MSW. Śledczym nic ciekawego nie wyjawił poza jednym. Zeznał kiedyś, zapewne w chwili słabości „tych którzy to zrobili boję się bardziej od was” To nie niechlujstwo, błędy organizacyjne czy ludzkie powodują zaginięcia dokumentów w tego typu sprawach. W każdym systemie prawnym istniał, istnieje i będzie istnieć jeden wytrych: służby specjalne. To obecność służb spowoduje, że nie dowiemy się dlaczego w kluczowym momencie więźnia pilnuje jeden a nie trzech strażników, dlaczego ma alkohol we krwi lub dlaczego nie ma żadnych dokumentów na jego temat. Jeśli nawet pozostanie jakiś ślad wydanych poleceń, to ów będzie tajny i siłą rzeczy wyłączony z dalszego powstępowania. Czy służby stoją ponad prawem? Pośrednio odpowiada na to nazwa aktualnej niemieckiej policji politycznej: „Urząd ochrony konstytucji”. Jak ktoś chroni, to zazwyczaj wie lepiej co jest dla tej konstytucji dobre.

Dlatego w niektórych sprawach akta będą ginąć ponieważ skradziony zostanie samochód którym są przewożone, dowody ulegną zniszczeniu w magazynie a świadkowie zmienią zeznania lub po prostu nie da się ich odnaleźć. Porywacze Piaseckiego nawet nie zamierzali chłopca kiedykolwiek przekazać rodzinie. Obdukcja choć przeprowadzona  po śmierci nie pozostawiała wątpliwości: zabito go praktycznie od razu. Żądania okupu miały wyłącznie zmylić tropy i ojca. Czy Franiewski zamierzał oddać Krzysztofa Olewnika? Nic na to nie wskazuje, rodzina nie unikała płatności okupu. Wykonawca porwania był doświadczony kryminalista ba doświadczonym milicyjnym agentem ale nie morderca. Być może to wyjaśnia gehennę Olewnika w amatorskim więzieniu pod Kałuszynem. W Polandzie brakowało podówczas doświadczonych morderców. Dzisiaj poszło by pewnie łatwiej! Obecność w Iraku i Afganistanie dostarczyła naszemu krajowi odpowiedniej dawki ostrzelanych facetów którzy nie odnajdują się po powrocie.

Każda służba w każdym kraju posługuje się kryminalistami ponieważ tak jest po prostu łatwiej. Po co omijać wymagania dokumentacyjne skoro można nie dokumentować żadnych poleceń? Wystarczy facetowi złapanemu na kradzieży samochodów wydać polecenie kradzieży wskazanego. Czemu to zrobi? Bo jak go złapią na kolejnej własnej robocie to ktoś go pewnie wyciągnie. Pan Jacek Karpinski również „przypomina” sobie nowe fakty i nie zaprzecza już udziałowi w porwaniu. Dzieje się zapewne dlatego, że równolegle toczy się przeciwko niemu postępowanie związane z jego działalnością biznesową czyli handlem stalą. Każdy kto pamięta KFI Colloseum Józefa Jędrucha zrozumie jak bardzo się nim swego czasu interesowano. Na wszelki wypadek jednak przypomnę. Pan Jędruch skupował długi wielkich zakładów a następnie za owe długi te zakłady przejmował. Powyższe ze zrozumiałych względów niezwykle niepokoiło polskie władze ponieważ w portfelu znajdowała się między innymi Huta Ferrum i Huta Pokój. Jędruch był poważnie traktowany jako kandydat do zakupu Huty Im Sędzimira. Jeśli nabycie tych hut przez faceta z nikąd nie uzasadnia w oczach czytelników rozwinę to w osobnym poście. Zwracam tylko uwagę, że w 2001 roku twarz Józefa Jędrucha poznali wszyscy w Polsce dzięki gigantycznej kampanii bil bordowej. To jemu właśnie zawdzięczamy koncepcję koncernu Polskich Hut Stali, hasło którym się wtedy reklamował. W owym czasie toczyła się poważna gra o to koto skonsoliduje polski przemysł stalowy. Jakoś trudno założyć aby Krup Stal Karpińskiego i Olewnika w ogóle w tamtej grze nie uczestniczył. Oczywiście nie w roli wielkiego gracza. Ale w jakiejś kombinacji operacyjnej? Któż to wie.

1 Comment

PKP Przewozy regionalne – poligon secesjonistów

W zasadzie to już tylko Przewozy Regionalne bo spółka w słusznym gniewie na macochę wykasowała jej literki z nazwy. Kolejny fałszywy akord w nieustającej restrukturyzacji PKP, wybrzmiewa sobie po cichu ponieważ nikt się już dzisiaj kolejami nie przejmuje. Ostatnie zawirowania z rozkładami jazdy przypomniały na chwilę opinii publicznej o istnieniu takiego tworu ale śniegi zelżeją, transportu samochodowego przybędzie i problem się znowu zmniejszy.

Na temat PKP mam własne zdanie jako, że przez 5 lat orbitowałem na rubieżach tego imperium. Nadzorowałem dwie spółki zajmujące się budową trakcji kolejowej PRKI Wrocław i PKRE Warszawa czyli dzisiejszą Trakcję Polską. Nadzorowałem to w zasadzie nie do końca dobre określenie. PKRE dokupiłem do mojego ówczesnego funduszu z zamiarem połączenia z PRKI i jak to sie wtedy mówiło “wodowania” na GPW. Kryzys moskiewski pokrzyżował te plany ale ta historia nauczyła mnie wiele o  fuzjach  i naszym narodowym przewoźniku .

PKP, ze swoją paramilitarną strukturą były przez ostatnich 20 lat niezwykle łakomym kąskiem dla kolejnych politycznych ekip. Dość wspomnieć, że w roku 1990 liczyły sobie prawie 300.000 w 1999 nadal nieco ponad 200.000. Dzisiejsze 94.000 wypadają już blado ale to nadal spora siła oddziaływania. 9,6 mld przychodów to też nie mała pozycja i sporo się w niej da utopić bo nie mniej imponująca strata za 2009 rok w wysokości  1,1 mld najlepiej świadczy o efektywności tej organizacji. Pośród aktywów znajdują się perełki takie jak LHS, energetyka kolejowa czy 15 tys ha gruntów zlokalizowanych najczęściej w centrach miast. O ile, większość z nich kosztuje pewnie więcej niz jest warte to takiego na przykład dworca centralnego nie sposób przecenić. 16 mln pasażerów rocznie to traffic którego może pozazdrościć nie jedno centrum handlowe. O LHS należało by też kiedyś napisać osobny post. Historia powstania tej linii jej rola gospodarczo wojskowa dla ZSRR zasługuje na więcej niż wzmiankę.

Ale do rzeczy, czyli do separatyzmu. Przewozy Regionalne to twór który powstał poprzez wyeksportowanie z PKP największego problemu czyli przewozów regionalnych właśnie. Tej tkanki, która najbardziej służy owym zwykłym obywatelom o których dobro politykom zawsze idzie najbardziej. Ta właśnie tkanka, dowożąca do pracy w aglomeracjach gestem Skarbu Państwa, stała się nagle własnością 16 samorządów. Można by powiedzieć wspaniały przykład przeniesienia odpowiedzialności na właściwy poziom. Ale jest małe ale. Struktura właścicielska PR przedstawia się następująco: Mazowieckie 13,5% Wielkopolskie 9,7% Śląskiej 9,2% Dolnośląskie 7,3% Pomorskie 7,1% Małopolskie 6,4% Kujawsko – pomorskie 5,8% Zachodniopomorskie 5,8% Łódzkie 5,7% Lubelskie 5,5% Warmińsko mazurskie 5,3% Podkarpackie 4,9% Podlaskie 3,8% Lubuskie 3,6% Opolskie 3,4% Świętokrzyskie 3%

Jaki to ma sens? Teoretycznie związek regionów mógłby dawać pewne efekty w postaci nacisku na dostawców ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że gross kosztów to personel i opłaty do PKP PLK za korzystanie z torów to trudno uwierzyć w taki argument. Na przykładzie tej spółki przećwiczymy sobie rozpad dzielnicowy. Rząd wyłączył bowiem ważny dla udziałowców instrument gry ekonomicznej. Udziały mogą zbywać wyłącznie między sobą. Nie ma powodów aby jakiekolwiek województwo w tej strukturze było zainteresowane zwiększaniem swojego udziału poprzez wykup innego województwa. Tym samym, jest tylko jedna droga, rozpad tej zadłużonej I nieefektywnej spółki.

Dlaczego tak uważam? Istnieją już od kilku lat Koleje Dolnośląskie i Mazowieckie, niebawem ruszą Koleje wielkopolskie i Koleje śląskie. Po co tym organizmom kolej interregio? W tej misji zrealizuje się doskonale ogólnopolski przewoźnik na co ma zresztą od dawna ochotę. Temu przecież służyło przejęcie od Przewozów Regionalnych przed ich oddaniem pociągów pośpiesznych i doładowanie ich do Intercity które z punktu straciło swoją rentowność po tym zabiegu.

Po cichutku dokona się niebawem pierwszy demontaż  instytucji między samorządowej. Spółka upadnie bo nie będzie chętnych do finansowania jej strat. Poszczególne województwa nie mają raczej ochoty na dotowanie chronicznie niedochodowego molocha. I sprawa zasadnicza. Gdzieś przecież zarabia a gdzieś traci. W większych aglomeracjach przewozy będą bardziej efektywne. W mniejszych mniej.

Atomizacja państwa to nieuchronny proces który pojawia się zawsze w tle pogarszającej sie sytuacji gospodarczej. U nas  przyspieszy go dodatkowo  polityka unijna która dedykuje spore środki na poziom samorządowy.

Pora jeszcze wyjaśnić zdjęcie załącznik do tekstu. Widzimy tu efekty kuracji jaką zaaplikowano ostatnio rekordowo zapyziałemu Dworcowi Centralnemu w Warszawie. Zaiste trzeba było 20 lat Polandy, prywatyzacji wielkich podmiotów gospodarczych, rekordów na GPW i nie wiadomo czego jeszcze aby ten dworzec po prostu wyglądał jak przestrzeń publiczna. Stałem na tej hali do połowy czystej i w połowie takiej jaką jest już od wielu lat i oniemiałem z wrażenia. Otóż przypomniałem sobie czasy kiedy jako dziecko przychodziłem tu aby w niemym zachwycie podziwiać to właśnie wnętrze i prowadzące doń szklane drzwi rozsuwające się na fotokomurkę. 20 lat Polandy dało mi na razie połowę dworca którego mieszkaniec tego miasta się po prostu nie wstydzi.

Cóż za kamień milowy. Ale jakie państwo takie osiągnięcia.

1 Comment