Czyli o tym, że w niektórych armiach na wojnie lepiej zginąć niż zostać rannym, bezmyślna wasalizacja ma swoją cenę a skutki decyzji politycznych odczuwają zawsze nieświadomi wyborcy.
Do 1990 roku, Irak był jednym z ważnych partnerów handlowych Polandy. Obroty wynosiły ca 250 mln USD (to inne realia były nieco), w Iraku obecnych było kilka naszych przedsiębiorstw eksportowych (Dromex, Polimex, Instaleksport) i spora rzesza pracowników na ogół dobrze zasocjowanych z lokalną społecznością. Wszystko się działo zgodnie z najlepszym modelem amerykańskim, czyli PRL udzieliła Irakowi kredytu (głównie na budowę infrastruktury właśnie), co w latach 1984 do 1988 spowodowało solidny napływ nad brzegi Eufratu i Tygrysu polskich wykonawców. Kredyt miał zostać spłacony w postaci dostaw ropy naftowej. Polskie firmy radziły sobie w regionie nieźle, a niesławny dzisiaj Bumar produkował czołgi dla wrażej Izraelowi Syrii, Profel usprawniał im przyrządy noktowizyjne i sterowania ogniem, a Radwar wyposażał zainteresowanych we własną myśl radarową. Aż tu wielkimi krokami zaczęła zbliżać się ”Pustynna Burza”. W jej przededniu, wraz z polskimi pracownikami wycofano z Iraku agentów wywiadu USA. Zapewne dla owego wywiadu zrobiono znacznie więcej, bo po tej inicjatywie Saddam się na nas poważnie obraził i w 1992 roku sekwestrował majątek polskich firm pozostawiony w Iraku. W efekcie doprowadziło to do sytuacji, w której Irak jest nam winien… 900 mln USD. A do tego doszły jeszcze koszty misji wynoszące 1,6 mld PLN (800 mln za finansowanie obecności i 800 ml za zakupy sprzętu).
Tym samym Irak jest największym dłużnikiem Polandy i jest to bezpośredni skutek decyzji politycznej podjętej przez władze Polandy w okolicach operacji „Pustynna Burza”. Być może departament Stanu składał wtedy jakieś obietnice. Być może je nawet zrealizował, ale, po pierwsze – wątpię, a po drugie – gdyby cokolwiek zrealizował, to pewnie by lud o tym wielkim wydarzeniu poinformowano.
W tym miejscu nasuwa mi się przykre, aczkolwiek ważne, porównanie. ZSRR, mimo że szykował się do wojny z Zachodem, użył wojsk PRL tylko raz w trakcie interwencji w Czechosłowacji. Wprawdzie Irak i Afganistan poprzedziła stosowna rezolucja Rady Bezpieczeństwa ONZ, ale z punktu widzenia atakowanych to, kto ów atak legitymizował, większej różnicy nie robi. Chęci USA na wciąganie w wojnę innych kontyngentów się nie dziwię. To czysty interes. W imię wolności itp. inni finansują, walczą i giną. Śmierć i kalectwo naturalnie towarzyszą wojny, toteż na ofiary, podejmując decyzję o wysyłaniu wojska, należało się przygotować.
Tymczasem, po latach prac, PO cichutku odeszła w niepamięć ustawa, która miała wreszcie doprowadzić do tego, że posyłanie ludzi na front będzie w Polandzie choć trochę cywilizowane. Chodzi o Ustawę o Weteranach, bo na dzisiaj jest tak, że szeregiem praw dysponują wszelkiej maści kombatanci, ale, nie wiedzieć czemu, odpowiedzialność RP za rany i utratę zdrowia kończy się w zasadzie na II wojnie światowej. Nie zdajemy sobie na ogół sprawy, że żyjemy już w kraju, którego w niemałym stopniu dotyka „syndrom wietnamski”.
Nie ma sensu opisywanie żenujących perypetii rannych żołnierzy, którzy najtrudniejsze walki toczyli nie na froncie, ale z administracją wojskową po powrocie. Trudno sobie wyobrazić większą kompromitację państwa niż w tym właśnie przypadku. Wysłano ludzi do walki, a gdy wracali pokiereszowani stanowili wyłącznie „wstydliwe” obciążenie. Wstydliwe, bo w polskim celuloidowym etosie wojny ranni ostatkiem sił wysadzają czołg, bohatersko giną z głową na karabinie, kreśląc przed śmiercią kilka mocnych strof o miłości do ojczyzny. O ile już tolerujemy istnienie rannych (w naszych filmach, jeśli nawet są, to przecież szybko zdrowieją), to nie pozostaje już ani odrobiny miejsca dla nieestetycznych kalek. Celuloidowy ranny ma zawsze dwie opcje: albo wyzdrowieje, albo zginie. Pustym rękawem lub nogawką nie będzie nas straszył. Ten pogląd wgryzł się w świadomość armii i okolic na tyle głęboko, że rannym udziela się dość szybko kompleks winy, że w ogóle ranni zostali i na dodatek przeżyli. Szok jest jeszcze większy dla tych, którzy zaliczyli porównanie szpitala w bazie Rammstein z rzeczywistością polskiej medycyny wojskowej. Ameryka z Wietnamu wyciągnęła wnioski. Weteran to poważny problem społeczny, z którym trzeba się liczyć tym bardziej, że w USA 10% bezdomnych to byli żołnierze.
Co gorsza w naszym przepompowanym patriotyzmem społeczeństwie, nie mówiąc już o armii, nie ma grama przyzwolenia dla ran psychicznych. Polski żołnierz jest przecież twardy i takich problemów mieć nie może. Nasze społeczeństwo nie dojrzało jednak po prostu do sytuacji, w której armia uczestniczy w wojnie innej niż ideologiczna. Tym samym powielamy model amerykański z czasów Wietnamu, gdzie żołnierz po powrocie do kraju nie otrzymuje żadnego wsparcia, jego poświęcenie wydaje się niepotrzebne, a ofiary jego i kolegów zbędne i kosztowne. Dawniej akademie ku czci, medale, nieustające celebrowanie rocznic, pozwalało skutecznie zrelatywizować zabijanie i stres. W Polandzie systemowo pamiętamy o Westerplatte czy Kocku i równie systemowo nie pamiętamy o Karbali. Dlaczego? Z braku czasu antenowego? Tymczasem za chwilę przybędzie nam kolejna rocznica i co rok 10-go kwietnia odbywać się będą apele poległych. To przykry dowód, że w Polandzie śmierć jest ważna wyłącznie w politycznym kontekście. Inna jest nieistotna i niegodna pamięci. Nie odmawiam godności ofiarom feralnego lotu. Domagam się jednak tego, aby równie poważnie traktowano 22 ofiary Iraku i 25 ofiar Afganistanu. Domagam się tego tym bardziej, że liczba ofiar w Afganistanie wciąż rośnie.
Żyjemy w państwie, które bez żadnych poważniejszych powodów, zaangażowało się w dwie kosztowne wojny. Społeczeństwu, które je finansuje, nie powiedziano nic poza nośną zazwyczaj tezą, że będziemy gdzieś bronić pokoju, walczyć za naszą i waszą, a przeciwnikiem naszym będą źli pragnący naszej śmierci ludzie. Jak powszechnie wiadomo, Saddam broni masowego rażenia nie miał, a w Afganistanie Al Kaidy, a przede wszystkim nieco niemodnego już Osamy Bin Ladena, do dzisiaj nie upolowano. Należałoby zadać pytanie natury zasadniczej: po co w ogóle były te wojny? Przypadkowo przecież nie wybuchły.
Koszty tych dwóch wojen w USA dojdą do 2 billionów dolarów, bijąc na głowę nieudaną wojnę w Wietnamie. Wojna, jak każdy interes, musi się zwrócić. Budżet USA zawalił się po wojnie w Wietnamie, a rachunki za nią uregulował świat, kupując amerykańskie obligację pozbawione upadkiem Bretton Woods balastu w postaci parytetu złota. Kto tym razem zapłaci? Pytanie czy ktokolwiek sobie tym zawraca głowę. Ameryka musi siedzieć na odwiertach, bo bez nich natychmiast zawala się jej gospodarka, wiec może tam posiedzieć tak długo, jak długo szyby nie wyschną. Polityka amerykańska jak ognia unika słowa „okupacja”, a Obama nie pamięta już o obietnicy wycofania wojska, bo najwyraźniej wie już, że taki krok kosztuje zbyt wiele.
A w Polandzie przybędzie kalek fizycznych i psychicznych, ale przede wszystkim ludzi przyzwyczajonych do przemocy i doświadczonych w używaniu broni. Nie wszyscy z nich zniosą przenosiny z pola walki na senne etaty w administracji wojskowej czy fuchy agencji ochrony. Kilka miesięcy obserwowania świata z perspektywy gunnerki odbije się na pewno na interakcjach z ludźmi po powrocie. Nie będzie defilad, nie będzie fety. Będzie szara rzeczywistość, w której wprawdzie nie można zginąć, ale niektórym będzie się wydawać, że nie można również żyć. Prędzej czy później ktoś się zajmie rosnącą rzeszą obeznanych z bronią weteranów. Bo natura nie znosi próżni. A nasze państwo otworzyło puszkę Pandory, ale do ponoszenia konsekwencji nie dorosło. Zamiast w domu weterana chłopaki odstresują się gdzie indziej.
Armia zdobywa umiejętności w walce, toteż udział w misjach jest jej potrzebny jak rybie woda. Tyle, że jednostki składają się z żołnierzy a morale i przyszłość tych ostatnich stanowi o sukcesie samej armii. Zdają się tego w ogóle nie zauważać głównodowodzący, ale trudno się temu dziwić skoro większość wysokiego szczebla dowodzenia to ludzie którzy nigdy nigdzie nie walczyli co najwyżej się walkom przyglądali. Na kogo zatem powinno się w armii stawiać? Sprawa wydaje się oczywista, ale w praktyce zorganizowany korpus administratorów wszelkiej maści doświadczonych w walce oficerów prędko na wyższe piętra nie dopuści. Ciekawym przykładem był konflikt Skrzypczaka z biznesowym skrzydłem MON związany z wadliwymi zakupami sprzętu dla wojska. I co? W walce poległ… generał Skrzypczak, dowódca Wojsk Lądowych.
Upadek ustawy która weteranom pozwala na pełną darmową opiekę zdrowotną, leki czy co dla wielu ofiar najważniejsze, sprzęt ortopedyczny to moim zdaniem przykład cynicznej gry urzędników z MON. Jak można wydawać pieniądze na kampanie pozyskujące zawodowych żołnierzy przy jednoczesnym pomijaniu milczeniem takiej ustawy? To tak jakby reklamować wojsko sloganem: Nasza wojna Twoje rany Twój problem. Chwytliwe? Uzasadnienie oddalenia tej ważnej inicjatywy ustawodawczej jest proste: stan finansów państwa. Ciekawe, że ów stan nie przeszkadza kontynuować misji i wysyłać na nią ludzi którzy wracają z niej w kawałkach albo nie wracają w ogóle.
Tymczasem Afganistan upomniał się o kolejną ofiarę. 3 kwietnia 2011 zginął w bazie młodszy chorąży Bartosz Spychała, podoficer w 1 Pułku Specjalnym Komandosów. Nie dowiemy się co robił w trakcie prawie 20 lat służby, można tylko przyjąć, że w jednostce w której służył szykował się do tego aby chronić to państwo w razie potrzebny. Zostawił żonę, i córkę. Pytanie jak o nie teraz zadba Rzeczpospolita Polska.