Czyli o tym, że bohaterowie odchodzą cicho a etos gaśnie.
Choć nie brak u nas okazji, aby na drzewcach dumnie załopotały flagi, a politycy wszelkiej maści od zawsze lubują się w celebrowaniu kolejnych rocznic to szereg weteranów upychany gdzieś wstydliwie na boku przy takich okazjach, nieustająco topnieje. Rok mamy 2012, a tym samym świadkowie wojennych wydarzeń w większości przekroczyli już 90-tkę. Wraz z nimi odchodzi pamięć o tym wszystkim, co było ich indywidualnym doświadczeniem. Pozostają symbole, których rozumienie ulegało i nadal ulegać będzie zmianie.
Leciwi weterani pojawiający się przy okazji rozlicznych rocznic to w większości anonimowi „akowcy”. Siłą rzeczy brakuje wśród nich wyższych szarż zmiecionych represjami powojennych lat lub pokonanych przez czas. Autorzy wspomnień albo uwikłali się w powojenną rzeczywistość (Rzepecki) albo stali się ikonami historii (Bartoszewski) albo też nie pasują do politycznie poprawnej wersji rzeczywistości historycznej („Szczerba” Blichewicz). Rzecz jasna oficjalnych punktów widzenia jest więcej, tyle że w większości wypadków dotyczą zdarzeń na tyle istotnych, że na zawsze znalazły sobie miejsce w masowej historii. Tym samym czytamy wspomnienia dowódców, znacznie trudniej „poczuć” wydarzenia z perspektywy dowodzonych.
Tym samym jedynym nośnikiem pamięci o wydarzeniach drugiego, a nawet trzeciego planu są rodzinne wspomnienia. Zazwyczaj ulotne i siłą rzeczy słabo udokumentowane. Wojna w „Polsce powiatowej” nie doczekała się większych monografii. Wydarzenia z prowincji wypływają na powierzchnię tylko wtedy, gdy musnęła je figura z pierwszego planu historycznych wydarzeń. Nie ma w tym oczywiście nic dziwnego. Zamachu na niemieckiego Starostę w Sokołowie Podlaskim nie da się porównać z atakiem na kata Warszawy Frantza Kutscherę, choćby dlatego, że ten pierwszy się nie udał. Niemniej jednak i tu i tu uderzał Kedyw, a oba przedsięwzięcia nie byłyby możliwe bez istnienia dużej, ogólnopolskiej konspiracji.
Mały podwarszawski Węgrów, choć pojawia się zaledwie na marginesie wielkich historycznych wydarzeń ma się czym pochwalić. Dzięki benedyktyńskiej pracy Tadeusza Wangrata obwód AK „Smoła” doczekał się własnej monografii, a powiat węgrowski unikalnej historycznej pracy. Wuj Wangrat opisał wydarzenia lokalne pozornie nieistotne wobec skali tej wojny. Pozornie, bo to dziesiątki takich akcji przekładały się na funkcjonowanie oporu w skali całego kraju. Ten kompleksowy portret konspiracyjnego wysiłku doskonale uzupełnia „Dwieście kartek wyrwanych z młodości” Kazimierza Karslbada żołnierza węgrowskiej konspiracji. Ta lektura, dostępna również w internecie http://members.shaw.ca/forum/karlsbad/karlsbad.htm, doskonale oddaje nastrój i motywację bojowego uczestnika tamtych wydarzeń, a język i barwność opisu plasują ją na równi z dobrą powieścią sensacyjną. To doskonała pozycja również dla tych, którzy chcieliby zrozumieć motywy, jakimi kierowali się Ci, dla których wojna nie skończyła się wraz z przejściem frontu. I choć Karlsbad de jure i de facto mieści się w modnym obecnie określeniu „żołnierza wyklętego” to lektura jego wspomnień najlepiej świadczy o naturze takich decyzji.
Książka Wuja ma wymiar osobisty również dla mnie. „A kim ja tam byłam w tej konspiracji” zbywała mnie zawsze moja babka. O tym za co dokładnie otrzymała swój Krzyż Walecznych dowiedziałem się dzięki unikalnej epopei węgrowskiej. Ale dowiedziałem się w praktyce czegoś znacznie ważniejszego, jak babcia wpisywała się w całokształt wysiłków, w których przegrać można było życie, a wygrać wolną ojczyznę, w której niejeden trafił do więzienia.
Wertując „Powiat węgrowski….” liczyłem również na potwierdzenie kilku opowieści zasłyszanych przed laty od dziadka. Niestety, jako szef lokalnego kontrwywiadu podlegał innym regułom niż reszta znanych Wangratowi konspiratorów. O jego konspiracyjnej karcie mógłby mi opowiedzieć szef kedywu w obwodzie – Jerzy Lipka, ale niestety zmarł w 2010 roku. Z tego grubego zaniedbania nic mnie nie tłumaczy. Zamiast faktów pozostaną mi na zawsze strzępy wspomnień. Wspomnień, które rozpoczyna kampania wrześniowa, pierwsza rana i śmierć ukochanego konia pod Tomaszowem Lubelskim, a wreszcie powrót do domu przez niechętne ukraińskie wsie. W jednej z nich podkomendni dziadka odkryją w chlewie porąbane zwłoki żołnierzy. Jako dziecko dowiedziałem się, że czym prędzej odeszli z wioski. Jako dorosły, tuż przed śmiercią dziadka, znacznie, znacznie więcej. U schyłku życia opowiedział mi o konfidentach i ich likwidacji, a także o związanych z tym wątpliwościach. Wyraźnie go te wspomnienia uwierały. Podobnie jak incydent, kiedy to pochwycony w łapance w Siedlcach został zapędzony do tamtejszego getta. W zamieszaniu udało mu się zbiec. Znany mu kolejarz otrzymał karabin i wybór: albo strzela do żydów albo sam zostanie zastrzelony. Wybrał to pierwsze. Po wojnie kolejarza skazano.
W małym, powiatowym Węgrowie, los skrzyżował dziadka ze słynnym Wilhelmem Hosenfeldem, utrwalonym w powszechnej pamięci dzięki unikalnej postawie którą przyjął. Ten nietuzinowy oficer, wybawca Władysława Szpilmanna, nie mniej rycersko zachował się w stosunku do mojego dziadka. Kiedy po aresztowaniu zimą 1939 roku znalazł się przed jego obliczem, usłyszał, że wpadł w wyniku donosu. Hosenfeld zadał dziadkowi pytanie czy działa w konspiracji. Usłyszawszy odpowiedź negatywną ostrzegł, że jeśli zdobędzie dowody aresztuje go skutecznie. Dziadek znikł z Węgrowa. Działalności nie zaprzestał.
Natura wyzwolenia nie sprzyjała ujawnianiu okupacyjnych wspomnień szczególnie wtedy, gdy zahaczały o niepopularny nawet dzisiaj NSZ. W Węgrowie i okolicy nie brak też śladów działalności UB i to już od końca wojny. To tutaj zdobywał szlify ambitny funkcjonariusz Józef Światło, a wiele lat później autor demaskatorskich audycji nadawanych przez rozgłośnię Wolna Europa.
Najlepszym miernikiem tego, że wiele wydarzeń na zawsze pozostanie ukrytych jest relacja Zofii Lesiewicz (Pancer) – łączniczki słynnego dowódcy batalionu stołpeckiego AK. To od niej dowiedziałem się prawdy o boju pod Jaktorowem. W trakcie tej samej rozmowy, córki Pani Zofii po raz pierwszy w życiu usłyszały o jej partyzanckiej karcie. Podobnie jak o tym, że melinę w powojennym Węgrowie znalazła dzięki lokalnym strukturom NZS.
Ale to już zupełnie inna historia.