Zamach

Czyli o tym, że nie wszystko złoto, co się świeci

Choć żyjemy w czasach, gdy wszelkiej maści rekonstrukcje weszły do stałego repertuaru koncelebracji ważnych rocznic historycznych, rocznica wypadków majowych przebiegła zadziwiająco spokojnie, bez zakłóceń ze strony oddziałów nacierających mostem Kierbedzia. Nieprzypadkowa jest zapewne obecna konduita tej ważnej dla miasta budowli. Pragę i Stare Miasto spina dzisiaj trasa WZ, która – zarówno w obszarze architektonicznym jak i ideologicznym – ma z mostem Kierbedzia tyle wspólnego, co Pałac Kultury z Empire State Building.

Media głównego nurtu wprawdzie nie zapomniały o dacie, ale też nie poświęciły jej nadmiernej uwagi. Podobną ostrożność zachowały publikatory sprzyjające opozycji, opisując wprawdzie tło wydarzeń z 1926 roku, ale… bez głębszych konkluzji. Owa solidarna wstrzemięźliwość w grzebaniu w przeszłości dziwi tylko na pozór. Obecne rządy definiują się przecież jako prawica, a ta w latach dwudziestych popełniła rekordową ilość politycznych błędów, w których dzielnie sekundowała im lewicowa opozycja. Co więcej, politycznych turbulencji początków II RP nie da się zwalić w całości na grzechy pierworodne młodego państwa. Ławy sejmowe wypełniali bowiem starzy wyjadacze, którzy zawodowe szlify zdobywali w parlamentach i aparacie państwowym zaborców. Zasadniczy problem leżał jednak zupełnie gdzie indziej. Państwo było faktycznie młode, ale w spadku po zaborcach otrzymało te same problemy społeczne, które stały się zarzewiem rewolucyjnego wrzenia w Europie.

Choć w podręcznikach szkolnych nie przeznacza się im wiele miejsca, rewolucyjnych wystąpień w 1918 roku wcale nie brakowało. Prym wiodło tu Zagłębie (w trakcie rewolucji 1905 proklamowano tu robotniczą republikę), ale Rady Delegatów Robotniczych powstawały na terenie całej „kongresówki”. Rada Regencyjna nie była w stanie zapanować nad narastającą falą strajków – tym bardziej, że w wielu miejscach sprzyjała im PPS. Dla niemieckiego sztabu generalnego stało się jasne, że dalszy niekontrolowany przebieg wydarzeń może doprowadzić do „przelania” rewolucji na teren cesarstwa. Powyższe wydawało się bardzo prawdopodobne. Sosnowiec decyzją tamtejszej Rady Delegatów Żołnierskich został przekazany robotnikom, a żołnierze niemieccy wycofali się bez jednego wystrzału. W granicach Cesarstwa (czego dowiodły wypadki w Wielkopolsce) kwestie narodowościowe ograniczały podobnie niebezpieczne zachowania, niemniej jednak nastroje na Śląsku były równie rewolucyjne jak w Zagłębiu – z tą różnicą, że na terenie dawnego zaboru austriackiego państwo już nie istniało. Za Czarną Przemszą nadal trzymało się mocno. Choć owo państwo cesarski sztab generalny usiłował animować za pomocą Rady Regencyjnej, szybko stało się jasne, że nie ma na to wielkich szans. Kongresówkę paraliżowały strajki, a ich internacjonalistyczny charakter solidnie niepokoił Berlin. 7 listopada w wyzwolonym siłami POW Lublinie powołano do życia konkurencyjny rząd Republiki Polskiej, a jego premierem został Ignacy Daszyński (równolegle członek Polskiej Komisji Likwidacyjnej, organu powołanego do przejęcia władzy od Austriaków na terenie byłego zaboru). Choć program rządu nie był tak radykalny jak postulaty Rad Robotniczych, stanowił niezbędne komunikacyjne minimum, pozwalające ograniczyć zasięg ideowy Zagłębia, w którym 8 listopada 1918 padła pierwsza ofiara. Tym samym Rada Regencyjna splamiła sobie ręce krwią i utraciła jakikolwiek mandat do rządzenia. Dla Niemców stało się jasne, że jedynym ratunkiem jest sięgniecie po człowieka, który ma odpowiedni autorytet, aby zapanować nad niekontrolowaną bolszewicką eksplozją. O ile jednak Naczelnik Państwa szybko podporządkował sobie rząd lubelski, Zagłębie pacyfikowano na raty, a Józefowi Piłsudskiemu trudno było przy tym odmówić finezji. Czerwona Gwardię, uzbrojoną milicję robotniczą, rozbiły w grudniu 1918 wojska przybyłe… z dawnego zaboru austriackiego, składające się z żołnierzy tradycyjnie niechętnych „zagłębiakom”. Lewicowa narracja rządu Moraczewskiego pozwoliła (8-godzinny dzień pracy, ubezpieczenia społeczne, reforma rolna) pozwalała skutecznie tonować nastroje – tym bardziej, że na czele państwa stał dawny rewolucjonista. Tenże z tramwaju „socjalizm” wysiadł, jak sam mówi, na przystanku „niepodległość”, niemniej jednak tej wiedzy ani wtedy, ani przez kolejnych kilka lat wszyscy nie posiedli. Ów niuans miał się stać oczywisty dopiero w 1926 roku.

Aby zrozumieć fundamenty sukcesu majowego zamachu, należy sobie uświadomić, że lata 1919-1926 to okres ostrego konfliktu klasowego, w którego historii rządząca prawica zapisała się nadzwyczaj krwawo. W szafowaniu przemocą celował Wincenty Witos, a rządy „Chjeno-Piasta” stały się mrocznym symbolem krwawych represji. Kryzys gospodarczy i zadłużenie związane z finansowaniem wojny w pierwszych latach Państwa Polskiego prowadziły do konsekwentnego ograniczania wczesnych zdobyczy socjalnych, co wtórnie dynamizowało sytuację społeczno-polityczną. Mizerię powojennej gospodarki dobiła wojna celna z Niemcami. W styczniu 1925 roku wygasło zobowiązanie Niemiec do uprzywilejowania zakupu towarów dostarczanych przez zwycięskie państwa, a w czerwcu tego samego roku Berlin wprowadził zaporowe cła na górnośląski węgiel. Miernikiem gospodarczego regresu stały się nie tylko głębokie cięcia płac i powrót do wydłużonego tygodnia pracy, ale również skok bezrobocia, które w grudniu 1925 wyniosło rekordowe 30%. O tym, że bunt wisi w powietrzu, świadczyły wiosenne wypadki w Kaliszu i w Zagłębiu. 20 kwietnia 1926 opuszczenie rządu Skrzyńskiego przez PPS doprowadziło do upadku koalicyjnego gabinetu. I wtedy wydarzyło się coś, czego trudno się było spodziewać: oto Prezydent Stanisław Wojciechowski, dawny bojowiec PPS, a jednocześnie osoba o znanej społecznej wrażliwości, misję utworzenia kolejnego rządu powierzył… Witosowi. Oficjalnie nie udało się uzgodnić innego kandydata, ale… można też przyjąć, że był to efekt ustaleń pomiędzy Wojciechowskim i Piłsudskim, który umiejętnie lawirował pomiędzy starym przyjacielem i prawicą. Rezultat słynnej rozmowy na moście wydaje się udowadniać, iż Wojciechowski „urwał się ze smyczy”. Z drugiej strony wszystko wskazuje na to, że Piłsudski planował jedynie manifestację siły, a nie faktyczne działania militarne. Słynnego rozkazu Żeligowskiego dotyczącego ćwiczeń w Sulejówku nigdy nie odnaleziono, a szczupłość sił, którymi w chwili próby dysponował Marszałek, przeczy enuncjacjom o długo planowanym militarnym spisku. O ile komendę miasta udało się opanować pierwszego dnia zamachu, to 36pp, nacierając mostem Kierbedzia, omijał po prostu doborową bojową jednostkę, broniącą przejścia mostem Poniatowskiego. Samo natarcie na Stare Miasto ugrzęzłoby zapewne, gdyby nie przypadkowy przechodzień (pułkownik Sadowski w cywilu), który przejął dowodzenie nad niepewnymi żołnierzami. Interesujących anegdot jest wiele, podobnie jak przykładów typowego polskiego oportunizmu: większość oficerów Komendy Miasta radośnie przyłączyła się do przewrotu, ale… następnego dnia rano niewielu pojawiło się przy swoich biurkach. Sytuacja militarna zamachowców nie przedstawiała się bowiem różowo. Na dodatek stało się jasne, że armia podzieliła się nie na dwa, ale na trzy obozy: stronników rządu, zwolenników Marszałka i… pułki małopolskie, które czekały na rozwój wydarzeń.

Dla Wojciechowskiego w trakcie rozmowy na moście przewaga Piłsudskiego nie była wcale oczywista. Prawica w wojsku trzymała się mocno, walnie wspierana kadrami dawnego HK-Stelle, które od lat miało z Piłsudskim rachunki do wyrównania. Być może w pierwotnym zamyśle obu panów celem miało być uzyskanie poparcia dla gabinetu, który utworzyłby Premier Piłsudski. Tyle że ówczesny sejm nie był w stanie zapewnić zaplecza rządowi, na który nie zgadzała się prawica. Dlatego wszelka opozycja musiała szukać poparcia na ulicy.

Zbliżenie Wojciechowskiego do prawicy miało swoje proste uzasadnienie. W pierwszych latach polskiej państwowości nabrał on uzasadnionego przekonania, że skrajna lewica to de facto bolszewicka agentura. W efekcie w kolejnych latach fundamentem politycznego istnienia Stanisława Wojciechowskiego stała się rola bufora i mediatora pomiędzy prawicą a byłym Naczelnikiem Państwa. Co ciekawe, Wojciechowski, mimo ulegania naciskom Piłsudskiego, był jednocześnie jednym z bardzo niewielu ludzi, którzy potrafili mu powiedzieć prawdę w oczy. Co panowie powiedzieli sobie na moście? Tego nie wiadomo, a strzępek rozmowy upubliczniony przez Porwita niczego w zasadzie nie wyjaśnia.

Jedno wiadomo na pewno: bez masowego poparcia zamachu przez całą lewicę włącznie z komunistami przewrót by się po prostu nie udał. Piłsudski miał jednak pełną świadomość, że nadmierne bratanie się z ludem nie przyspieszy rozstrzygnięcia, dlatego też, mimo krytycznej sytuacji, po pierwszym dniu walk nie uzbrojono robotniczej milicji, a komunistów, którzy zgłosili się z propozycją pomocy w opanowaniu Cytadeli, uwięziono. O tym, jak wielkie znaczenie dla zwycięstwa miała postawa mas, świadczy podstawowy błąd taktyczny popełniony przez obrońców. Rząd, aby zabezpieczyć się przed tłumem, cofnął linię obrony, a w efekcie odziały blokujące most Poniatowskiego i Dworzec Główny opuściły te ważne pozycje. Co więcej, w ręce zamachowców dostało się również Ministerstwo Kolei i centrala telegraficzno – telefoniczna. Choć tłum wiwatował, już nocą 12 maja było jasne, że przewaga zamachowców może okazać się chwilowa. Walkami aż do wieczora kierował Orlicz-Dreszer, a Piłsudski, zawiedziony odmową Wojciechowskiego, wycofał się do Sulejówka. Dla zamachowców stało się jasne, że biją się o życie. Przegrana oznaczała murowane wyroki śmierci. Mimo porażek, Wojciechowski odrzucił mediacje zainicjowane przez Piłsudskiego w nocy z 12 na 13. Nic dziwnego, trwały już bowiem prace nad przeniesieniem rządu do Poznania. 13 maja strona rządowa uzyskała pierwsze posiłki i skutecznie kontratakowała. Sytuacja stała się krytyczna. O tym, jakie dokładnie negocjacje prowadził Piłsudski z PPS, historia milczy. Faktem jest, że następnego dnia PPS, podobnie jak większość organizacji robotniczych, ogłosiła strajk generalny. Rankiem 14 maja do Warszawy dotarły istotne posiłki pod wodzą Rydza-Śmigłego. Kontratak pozwolił zdobyć lotnisko i odciął stronę rządową od jedynej radiostacji. O tym, jak rozumiano ówczesne wydarzenia, świadczy reakcja dowódcy obrony lotniska, byłego oficera armii rosyjskiej. Wydając rozkaz do poddania, zakrzyknął do nacierających zamachowców: „Niech żyje rząd włościańsko-robotniczy!”.

Rząd wycofał się do Wilanowa, gdzie – mimo nacisku wojskowych – o 17.30 Prezydent Wojciechowski wydał rozkaz wstrzymania ognia jednostkom rządowym. Decyzję poparł urzędujący Premier Wincenty Witos. Dla obydwu polityków stało się jasne, że przenosiny do Poznania zamienią się w przewleką wojnę domową z rewolucją społeczną w tle. Na taki scenariusz nikt nie mógł sobie pozwolić. Układ w Locarno odbudował pozycję Niemiec na arenie międzynarodowej. Porozumienie Berlin-Moskwa materializowało zagrożenie ze strony dwóch wrogów zainteresowanych rewizją granic.

Zamach kosztował życie 379 Polek i Polaków, a niemal połowę z nich stanowili cywile. Powyższe, pomimo monitów obu stron konfliktu, aby nie pojawiać się tłumnie na linii frontu. Mimo to Warszawiacy namiętnie kibicowali walkom, a kule i rykoszety zbierały swoje krwawe żniwo. Ofiary nie mają do dzisiaj żadnego pomnika. Sam Piłsudski uważał, że nie ma powodu, aby upamiętniać bratobójcze walki. W czasach PRL uznano zapewne, że wszelkie formy wspominania Marszałka są na tyle niewygodne, że należy pominąć również te, które są po linii i po bazie. Tym bardziej, że to właśnie owa baza, tak cenne dla ancien régime masy, poparły dyktatorski przewrót.

Istotą politycznego geniuszu Józefa Piłsudskiego była unikalna umiejętność zmiany aureoli w zależności od sytuacji. Pozostał jednak człowiekiem zdolnym poruszać  tłumy. Większość, idąc za ojcem niepodległości, zaszła zupełnie gdzie indziej, niż się spodziewała. A wszystko to umożliwiła skrajna nieporadność zawodowej polityki w parlamencie demokratycznego państwa.

Jak widać, ta lekcja nikogo niczego nie nauczyła.

7 komentarzy
Previous Post
Next Post