Browsing Category o wszystkim

FASZYSTA

Czyli o tym za co niektórzy otrzymywali medale oraz o tym, że mury mają swoją historię, która tu i ówdzie trwa do dzisiaj.

Kamionek – przemysłowy beniaminek Warszawy, rozwija się od końca XIX wieku kiedy to otwiera swoje podwoje Dworzec Terespolski (Wschodni). Atrakcyjne tereny w niewielkiej odległości od centrum Warszawy kuszą nowych, dynamicznych inwestorów. Prawdziwy boom przypada jednak na wiek XX, a jednym z pierwszych fabrykantów jest Wojciech Kemnitz, który w 1912 roku wznosi Fabrykę Wyrobów Ołowianych i Cynowych. W chwilę po nim na Grochowskiej wyrasta PERUN – pionier konstrukcji spawanych. Potem wybucha wojna. Zaraz po odzyskaniu niepodległości Kamionek staje się terenem prawdziwej ekspansji przemysłowej. Nowe zakłady powstają od postaw, a ich właścicielami są głównie polscy przedsiębiorcy lub państwo. PWATiT rusza w 1920,Fabryka Aparatów Optycznych Kolberg i Ska  w 1921, w 1925 w obecności Józefa Piłsudskiego uruchamiają produkcję amunicji przeciwpancernej Zakłady Amunicyjne „Pocisk”. W 1927 roku uruchamia produkcję najnowocześniejsza w owym czasie w Europie fabryka czekolady E.Wedel.

Fabryka Wedla
Fabryka Wedla

Plakat "Radio Echo".

Zakłady "Pocisk"
Zakłady Amunicyjne „Pocisk"

W 1928 roku otwiera swoją Fabrykę Aparatów Elektrycznych Kazimierz Szpotański.

Fabryka K. Szpotański
Fabryka K. Szpotański.

Fabryka K. Szpotański. źródło:madein.waw.pl
Fabryka K. Szpotański.

W 1931 roku na gruzach  „Alimy” uruchamia się państwowa Fabryka Wyrobów Gumowych RYGWAR SA, a istotnym czynnikiem napędzającym industrializację Kamionka stają się nowe technologie i zbrojenia.  Ci, których zaskoczy obecność Marszałka na zdjęciach z otwarcia fabryki „Pocisk” powinni wiedzieć, że nie była to jego pierwsza wizyta na Mińskiej 25. To tu, przy istniejącej do dzisiaj bramie wjazdowej, miał swoje konspiracyjne mieszkanie. I to tu skierował swoje pierwsze kroki natychmiast po powrocie z Magdeburga. W budynku przy Mińskiej mieszkała wtedy długo niewidziana pani jego serca…

Kamionek w latach 20-tych wyrasta na trzecie pod względem wielkości zaplecze produkcyjne stolicy, pracuje tu 14% ogółu zatrudnionych w Warszawie. I choć ustępuje wiodącej Woli, odróżnia się od niej strukturą własności. Przemysł w polskich rękach wspiera rozwój świadomej prawicy. Syn Wojciecha Kemnitza: Edward z ruchem narodowym spotka się już w gimnazjum wstępując do skrajnego Pogotowia Patriotów Polskich. Jako student prawa  działa w Młodzieży Wszechpolskiej, jako absolwent UW wstępuje od faszyzującego Obozu Wielkiej Polski a po powrocie ze studiów ekonomicznych w Londynie staje się jednym z założycieli skrajnie narodowego i antysemickiego Obozu Narodowo Radykalnego. Jako niebezpieczny faszysta w gronie pierwszych zatrzymanych trafia do obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej. Po wyjściu na wolność udziela się w zdelegalizowanym ONR, a jako współwłaściciel fabryki intensywnie finansuje działalność organizacji i jej ideowego periodyku „ABC Nowiny Codzienne”.  Druga połowa lat 30-tych to silne przyspieszenie rozwoju Kamionka, rosną zamówienia wojskowe, buduje się COP. Fabryki Wedla, Szpotańskiego i Kemnitza stają się przykładem relacji socjalnych stawianym za wzór w kraju i za granicą. Sam Edward Kemnitz udziela się jako miejski radny.  Niebawem jednak nadchodzi  wojna.  Fabryki Kamionka stają się linią frontu.

Mapa wojskowa

Choć Warszawa walczy od 8 września, pierścień okrążenia wokół miasta zamknie się 15 września. Tego samego dnia o świcie na przedmoście praskie docierają długo wypatrywane posiłki. Wiadomo, że Niemcy szykują się do szturmu. Kiedy w ZA Pocisk żołnierze z 21 pułku piechoty uzupełniają amunicję, ich dowódca wie już, że obrona nie może potrwać zbyt długo. Pomimo tego pułkownik Stanisław Sosabowski wraz ze swoimi żołnierzami 16 września zdoła odeprzeć atak znacznie silniejszego 23 pułku piechoty Wermachtu. Dzięki wyśmienitej organizacji, Sosabowski jako dowódca pod odcinka Grochów  odeprze wszystkie ataki wroga a ZA Pocisk przez cały okres walk stanowić będą zaplecze materiałowe walczących wojsk. Bombardowania pociągną za sobą ofiary wśród żołnierzy i pracowników. Wiele budynków zniknie z powierzchni ziemi w tym wielka narzędziownia. 27 września wchodzi w życie zawieszenie broni. Zaczyna się niemiecka okupacja.

Najprawdopodobniej już 28 września na terenie zakładów na Mińskiej pojawia się Heintz Guderian – twórca niemieckiej doktryny walki pancernej. Do wizyty na Mińskiej skłoniły go wydarzenia z 7-9 września, kiedy to nieliczna obrona Wizny zdołała zatrzymać na dwa dni natarcie 10 Dywizji Pancernej. Powodem były umocnienia i… karabin przeciwpancerny UR. Obrona Wizny miała do niego jedynie 20 pocisków. Pomimo to, wedle źródeł niemieckich, zniszczyła 10 czołgów i kilka pojazdów pancernych. Zainteresowanie generała broni pancernej było jak najbardziej uzasadnione. Polski karabin na dystansie 100 m przebijał pancerz każdego ówczesnego niemieckiego czołgu z najnowocześniejszym Panzer IV włącznie. Guderian wyjechał niezadowolony. Amunicję do tej broni produkowano  w Państwowej Wytwórni Amunicji w Skarżysku Kamiennej. Dotarł tam później.

Mniej więcej w tym samym czasie, w swojej fabryce pojawił się Edward Kemnitz, który zakończył kampanię wrześniową jako podporucznik w twierdzy Modlin. Natychmiast przystąpił do konspiracji w ramach organizowanego przez środowiska skrajnie prawicowe „Związku Jaszczurczego”. Choć członkowie tej formacji do AK podchodzą z dużą niechęcią, Kemnitz  od 1943 roku  udziela się również w AK zajmując się przyjmowaniem zrzutów, organizacją produkcji broni oraz przerzutem cichociemnych. Najciekawsze w życiorysie tego przedwojennego antysemity jest jednak co innego: wraz z ojcem staje się jednym z najbardziej oddanych współpracowników „Żegoty” – Podziemnej Rady Pomocy Żydom. Z pomoc udzieloną w trakcie wojny, w 1983 roku otrzyma order Yad Vashem.

Warto przy tej okazji stwierdzić, że to właśnie Polacy przodują pośród wyróżnionych tym odznaczeniem. Na drugiej lokacie znajdują się… Holendrzy. Trzeba jednak zauważyć, że wyłącznie w Polsce za ukrywanie czy choćby pomoc Żydom groziła kara śmierci.

Powstanie warszawskiej zastaje Kemnitza poza miastem. Porucznik „Marcin” zostaje oficerem łącznikowym VI Okręgu Narodowych Sił Zbrojnych Warszawa Powiaty w którym od 9 listopada 1944 pełni funkcje szefa Wydziału IV ( propagandy i informacji ) zagrożony aresztowaniem wiosną 1945 roku przenosi się na ziemie odzyskane aby objąć dowodzenie I Pomorskim Okręgiem NSZ. Już w stopniu majora NSZ w lipcu 1945 roku aresztuje go Poznaniu UB.

W tym czasie Wedel, Szpotański i Kemnitz nie są już właścicielami swoich zakładów. Obejmuje je nacjonalizacja. Twórcy wspaniałych fabryk zostają zredukowani do rangi dyrektorów, aby już za chwilę stracić nawet prawo wstępu do swojej własności.  Kiedy w 1947 roku Kemnitz wychodzi z więzienia na mocy amnestii, w swoich zakładach nie ma już nic do powiedzenia. W 1948 roku po drugiej stronie ulicy w zburzonych zakładach Pocisk na Mińskiej 25 rusza ponownie produkcja. Fabryka traci zbrojeniowych charakter i od tej pory jej domeną na kilkadziesiąt lat stają się motocykle. Kiedy w 1955 roku Kemnitz po ponownym aresztowaniu wyjdzie z więzienia, w WFM rozpoczynać się będzie produkcja OSY. Kiedy w 1964 roku wyjedzie z Polski na zawsze produkcja będzie się miała ku końcowi. W latach 70 tych na Mińską wróci produkcja specjalna. To za sprawą rozrastającego się PZO. Klauzula tajności towarzyszyć będzie zakładom aż do lat 90 tych, choć w ich ofercie znajdować się będą również produkty cywilne takie jak aparaty Alfa, mikroskopy czy zwykłe lupy.

Ani Jan Józef Wedel (1874-1960), ani Kazimierz Szpotański (1887-1966) nie odzyskali nigdy znacjonalizowanych w 1945 roku fabryk. Wedel otrzymał wprawdzie w latach 50tych pewne zadośćuczynienie finansowe (fabryka nadal posługiwała się jego rozpoznawalnym na rynkach zagranicznych nazwiskiem) niemniej gross pozyskanych środków przeznaczył na działalność charytatywną i ofiarę dla parafii ewangelickiej.

fot.: Jerzy Gumowski/Agencja Gazeta

Dzisiaj po dawnym Kamionku przemysłowym pozostało już tyko wspomnienie, choć nadal istnieją tu i produkują zakłady dziedziczące długie tradycje swoich poprzedników. Ale i one pewnego dnia ustąpią miejsca zabudowie mieszkalnej, bo Kamionek to prawdopodobnie jeden najbardziej interesujących obszarów deweloperskich. Barwna przemysłowa historia i walory komunikacyjne w połączeniu bogatą infrastrukturą i zielenią mogą do siebie przekonać szczególnie w dzisiejszych czasach kiedy genius locci zaczyna nabierać istotnego znaczenia. A o historię potykamy się tu prawie na każdym kroku. Choćby zmierzając Mińską do Parku Skaryszewskiego napotkamy mały skwer a na nim niepozorny kamień upamiętniający…. pierwszą wolną elekcję! To tu w 1573 obrano Królem Polski Henryka Walezego. Co ciekawe w tym samym miejscu szlachta zebrała się jeszcze raz, aby w 1733 roku wynieść na tron Rplitej Augusta III. Nie mniej interesujący jest sam Park Skaryszewski a właściwie Park Paderewskiego. Ten liczący 39 ha teren zielony rozmiarem ustępuje wyłącznie… Łazienkom! W latach 30-tych był miejscem, w którym się „bywało”, organizowano tu pokazy mody a także luksusowych automobili. Ba, przy wejściu do parku firma E. Wedel zainstalowała pierwsze automaty ze słodyczami! Do dzisiaj park urzeka wolnością i nie ma nic wspólnego z Łazienkami, gdzie za chwilę może się okazać, że nawet spacery są zakazane. Tu wolno nawet… jeździć konno, gdyż na terenie parku znajduje się stadnina. Latem jeziorko kamionkowskie zachęca do wypraw kajakiem, którym można się zapuścić całkiem daleko…. Ale o tym wszystkim najlepiej przekonać się samemu:).

Źródła:

Zdjęcia fabryki Wedla i Fabryka K. Szpotański – madein.waw.pl

Zdjęcie plakatu „Radio Echo” – http://www.historiaradia.neostrada.pl/O%20firmach.html

Zdjęcie fabryki „Pocisk” – http://www.stowarzyszeniecreo.home.pl/29901/45701.html

Zdjęcie mapy wojskowej – http://www.bialoleka.waw.pl/page/index.php?str=703

8 komentarzy

Szczepionka

Czyli o tym, że choroby wieku dziecięcego mają się dobrze, prewencja kosztuje a koncerny zwiększają zyski.

Niezmordowana w donoszeniu o najnowszych nowinkach na każdym froncie Gazeta Wyborcza, tym razem poinformowała o zgubnej modzie nadchodzącej zza oceanu. Zdziwiłem się. Dla publicystów z tej formacji Stany Zjednoczone Ameryki Północnej to wylęgarnia samych nabożnych i godnych kultywowania idei. A tu – niespodzianka.

Mowa o robiącym karierę w USA „Pox Party”, czyli celowym zarażaniu dzieci ospą. Cóż, przyznam, że dokładnie taki sam pomysł przyszedł mi swego czasu do głowy, toteż przystąpiłem do lektury z prawdziwym zainteresowaniem. Było nie było dzieci mam dwoje, akcję ospa przechodziłem i swoje zdanie mam. Czego dowiadujemy się z artykułu? W zasadzie jednego: jedyna cywilizowana metoda unikania ospy u dzieci to szczepionka, a cytowany w artykule pediatra dr Aldona Kopeć celowe zarażanie wskazuje jako czynność absolutnie barbarzyńską, powołując się na potworne komplikacje związane z ospą. Gdyby nie 3 lata spędzone w branży medycznej, pani Aldona mogłaby mnie przekonać. Mogłaby, ale nabyta przez ostatnie lata świadomość czym naprawdę owa branża jest napędzana, wiarygodność pani Aldony skutecznie ogranicza, żeby nie powiedzieć znosi w całości.

Każdy rodzic bez większego trudu ustali, że przebieg ospy u dzieci jest zazwyczaj łagodny, a powikłania zdarzają się wyjątkowo rzadko. Ryzyko rośnie wraz z wiekiem i w zasadzie najbardziej dotyczy dorosłych, u których do powikłań dochodzi znacznie częściej, a i sama choroba ma ostrzejszy przebieg. Tym samym szczepienia dzieci mają bardziej wymiar lifestylowy : eliminują czynnik niepewności związany z zachorowaniem malucha, którego nie wysypie nam w trakcie urlopu albo przed ważnym wydarzeniem rodzinnym. Moja córka zaraziła skutecznie swoją mamę tuż przed… ślubem jej siostry, na którym miała być druhną.

Debata zwolenników i przeciwników szczepień trwa od lat, a od pewnego czasu toczy się również w Polandzie. Mniejsza o argumenty obydwu stron sporu. Znacznie bardziej interesujące jest co innego: kto i w jaki sposób poddaje kontroli koncerny farmaceutyczne, które zajmują się owych szczepionek produkcją. O ile w każdym kraju istnieje mniej lub bardziej nieprzenikniona machina badań klinicznych oraz zatwierdzania leków do dystrybucji na rynku, o faktycznym wpływie na dystrybucję najlepiej świadczy inicjatywa o nazwie GAVI. Powołana do życia w 2000 roku jest de facto finansowanym między innymi ze środków publicznych… kartelem zrzeszającym GlaxoSmithKline, Merck, Johnson&Johnson oraz Sanofi-Avensis. Żeby było jeszcze sprawniej, GAVI oważ – niosąca kaganek medycznej oświaty organizacja, jest zorganizowana jak fundusz inwestycyjny pozyskujący środki z rynku, a także od donatorów publicznych i prywatnych. Nie będę tu cytował ich własnej reklamy inwestycyjnej http://www.gavialliance.org/about/mission/why-invest/. Wypada mi jednak stwierdzić, że jest przekonująca.

Nie można bowiem nie zarobić na sprzedaży szczepionek do krajów, którym wcześniej udziela się pożyczek na zakup owych szczepionek. Oczywiście po cenach ustalonych w ramach kartelu.

Oczywiście znawca tematu wspomni w tym miejscu, że w czerwcu 2011 roku, rada GAVI zadecydowała o znacznym obniżeniu kosztów szczepionek oferowanych w krajach ubogich. Podano przykład szczepionki, której cena ulegnie zmniejszeniu z 50 do 2,5 USD. Piękna inicjatywa. Co zrozumiałe mogłaby zaniepokoić inwestorów przywiązanych do stabilnych zysków. Dlatego też w dokumentach finansowych możemy się upewnić, że oważ obniżona cena zapewnia jednak „sufficient profit margin”. Tym samym można sobie wyobrazić poziom rentowności w cenie regularnej! No, ale jak twierdzi szef Glaxo, „należy powrócić do inwestowania w nowe generacje szczepionek” czemu ma między innymi służyć system zapewniania sprzedaży szczepionek finansowany przez GAVI. Staje się tym samym oczywiste, że do takiej Etiopii gdzie w latach 2006 do 2010 GAVI przyznało 76 mln USD pomocy przekazanej producentom szczepionek, Glaxo najnowszych produktów nie przekazało. W interesujących zestawieniach dotyczących tego projektu przeczytamy o znacznie obniżonej śmiertelności zaszczepionych dzieci. Pytanie jest takie – co owe dzieci będą robić, gdy dorosną? Byłoby miło, gdyby przejmował je następie kartel producentów spożywczych, a po nim producentów motoryzacyjnych, ale trudno się spodziewać takiej hojności, gdyż na takich programach się nie zarobi. Duże kłopoty logistyczne i niska marża.

Ale wróćmy do naszej ospy. Skąd w ogóle debata? Sprawa jest dość prosta: szczepionki na ospę nie ma na liście szczepień obowiązkowym – tym samym rodzice mogą zadecydować sami o jej stosowaniu.

Tu, gdzie pojawia się możliwość decyzji, trzeba już nieco zainwestować. Poszukujący informacji o szczepieniach trafią na pewno na stronę akcji społecznej pod wiele mówiącym tytułem „Szczepię, bo kocham”. Ta wzniosła inicjatywa traci nieco na obiektywności, gdy zerkniemy w zakładkę, do której przeciętny rodzic zagląda rzadko. „Nota prawna” wyjaśni nam, że choć koncern Pfeizer jest właścicielem serwisu, to nie bierze odpowiedzialności za zawarte w nim informacje. Pfeizer to jeden z fundamentów NYSE i jeden z 3 medycznych przedstawicieli w indeksie Dow Jones Industrial Average zrzeszającym zaledwie 30 firm. Firma, której przychody zbliżają się do 70 mld USD a zysk netto do 20 mld USD informuje, że wśród planów na rok 2012 realizuje projekt obniżenia kosztów badań o prawie 2 mld USD. To niewątpliwie ucieszy posiadaczy akcji tym bardziej, że spółka szykuje się do kolejnego skupu akcji.

Analiza DJIA potwierdza przypuszczenie, że produkcja leków to bardzo rentowne przedsięwzięcie. Więcej, przedsięwzięcie bardzo perspektywiczne, ponieważ spożycie leków stale rośnie. Na tym tle doskonale wypada nasz bieżący spór lekarzy i aptekarzy. Ci pierwsi zostali zwolnieni z ustawowej odpowiedzialności za wadliwie przepisane leki, ci drudzy owej odpowiedzialności zostali poddani. W grze jest ponad 9 mld jakie państwo rocznie wydaje na refundację leków. Analiza zasad, w oparciu o które takie czy inne leki otrzymują refundację, to temat na inny artykuł. Obecny problem doskonale oddaje naturę polskiego środowiska medycznego: unikanie za wszelką cenę jakiejkolwiek odpowiedzialności za leczenie. Dlatego też możliwe jest kuriozalne założenie, że pani w okienku realizująca receptę może oceniać sensowność jej wystawienia. Ustawodawca uważa, że choć nie ma do tego uprawnień może ponosić odpowiedzialność za wadliwe wypisanie leku. Ciekawa konstrukcja.

Ale czemu ważna? Zwolnienie lekarzy z odpowiedzialności za wadliwie wypisaną receptę doskonale rozwinie rynek szczepionek, na którym refundacji podlegają wyłącznie te, które są wpisane do obowiązkowego programu szczepień. Znacznie trudniej ów program poszerzyć niż oddziaływać na przepisywanie kolejnych szczepionek poprzez szkolenie i inne inicjatywy dla pediatrów. To ważny kierunek wzrostu sprzedaży, bo przecież jeśli „nasza” zaufana pani doktor twierdzi, że przed pneumokokami trzeba się szczepić, to jak tego nie zrobić?

Szczepionkami, które GAVI przeceniły najbardziej są te przeciwko rotawirusom i pneumokokom. Kosztują po kilka dolarów. Być może te same pediatrzy zalecają masowo w Polandzie. Być może gdzieś jest to opisane w raporcie dla akcjonariuszy. Bo zdrowie jest ważne. Ale w zdrowiu najważniejsze są zyski.

20 komentarzy

U-boot

Czyli o tym, że wszystko ma drugie dno, niemiecka myśl techniczna jak zawsze pobudza wyobraźnię a czasem nawet zalane słońcem plaże  mają  swoje tajemnice.

Każdy kto stanie przy bramie cmentarza w Cofete i rozejrzy się dookoła natychmiast zauważy zadziwiający budynek prężący się u podnóża niebotycznych z tej perspektywy skał. Liche krzyżyki na wpół przysypanym piaskiem cmentarzu, który zdaje się mozolnie pełznąć do oceanu złowieszczo dają do myślenie. Cofete to co najwyżej 6 ludzkich siedzib i niepozorna knajpa. Smagana wiatrem nekropolia zaświadcza o 244 nieboszczykach, których ziemskie truchło utknęło tuż przy plaży. Jeśli znaleźć się tu w słoneczne południe, słońce rozproszy rzucany przez nagrobki cień. Jeśli, Drogi Czytelniku, znajdziesz się tam o zachodzie słońca, ten dziwny budynek na skale będzie do ciebie mówił. Nie. Nie mówił. Szeptał. Kiedy cień pokrywa dolinę i niestrudzenie podąża ku oceanowi, w atmosferę wkrada się nieuchwytny, ale wyczuwalny klimat grozy żywcem ze Stephena Kinga. I choć mieszkańcy wydają się być nadal przychylni, w ich ukradkowych spojrzeniach można się dopatrzeć jakiegoś dziwnego błysku, a propozycja noclegu zdecydowanie zachęca do wyjazdu. Wyjazdu, który nie jest taki prosty.

Bo do Cofete prowadzi tylko jedna, kręta górska droga. Uważne oko dostrzeże natychmiast jak ogrom pracy włożony w jej drążenie niewspółmierny jest do atrakcyjności wieńczącego ją celu. Najbardziej wizjonerski urzędnik UE nie zdecydowałby się na sfinansowanie tego drogiego kaprysu. Staje się zatem oczywiste, że siła, która zaprzęgła ludzi do tej pracy musiała być ziemska, ale z dużym prawdopodobieństwem – nieczysta. Domysł jest słuszny, bo kolejne metry w morderczym wysiłku wykuwali więźniowie z obozu koncentracyjnego w Tiefe, resocjalizacyjnej placówki założonej dla przeciwników reżimu Franco. Czy zatem ów mroczy budynek miał być letnią rezydencją Caudillo?

Nie, zwalista fuzja wiejskiej posiadłości ze średniowiecznym zamkiem nosi niewinną nazwę Willa Winter. I choć oważ nazwa budynku ani trochę do niego nie pasuje, to ujawnia coś innego: swojego właściciela i architekta. Gustav Winter był postacią niezwykle zagadkową. Urodził się w Niemczech, pierwsza wojna światowa zastała go … w Anglii w której znalazł się przypadkiem w drodze z Argentyny. Udając Brytyjczyka przedostał się do Hiszpanii i z tego też okresu datowane są pierwsze doniesienia jakoby był  niemieckim agentem. W 1921 roku ukończył studia inżynierskie w Madrycie, a następnie rozpoczął karierę biznesową na Wyspach Kanaryjskich. W latach 30-tych, po odbyciu kilkunastu rejsów w towarzystwie niemieckich kartografów zainteresował się leżącym na południu Fuertavetury półwyspem Jandia. Mroczny, spacerujący z olbrzymim czarnym dogiem Niemiec jest tu w zasadzie udzielnym księciem, ponieważ należąca do niego spółka, obficie udrapowana hiszpańskimi notablami, wydzierżawia praktycznie cały półwysep. To nawet dzisiaj bezludne terytorium, wówczas było praktycznie pustynią gdzieniegdzie zamieszkaną przez tubylców.

Niebawem teren, który ma być objęty wielkimi inwestycjami agrotechnicznymi, zostaje zmilitaryzowany. Dzięki temu możliwe staje się przesiedlanie mieszkańców i to bez stosownych odszkodowań. Winters daje się również poznać jako filantrop. Morro Jable otrzymuje kościół, szkołę i reprezentacyjną ulicę. Ale to tylko przykrywka, bo właściwe prace trwają już gdzie indziej. Osada przekształca się w port, a z dala od ludzkich oczu, w Cofete,  za masywem górującym nad miasteczkiem rusza budowa tajemniczej willi. Mimo, że całą okoliczną ludność wysiedlono, dostępu do terenu budowy bronią uzbrojeni strażnicy, a na jej teren wpuszcza się jedynie tych, których tożsamość osobiście potwierdzi Winter. Choć pierwsze prace wykonują przywożeni na dzień i wywożeni przed zmrokiem tubylcy, ich miejsce szybko zajmują fachowcy sprowadzeni z Niemiec. To głównie górnicy i to ich obecność przyczyni się do powstania większości otaczających mroczną budowlę legend.

W 1938 roku w Cofete odwiedzi Wintersa podobno sam Wilhelm Canaris, co najlepiej świadczy o istotności wykonywanych tu prac dla hitlerowskiej machiny wojennej. W tym czasie równolegle do wybrzeża rozciąga się już pas startowy. Na wieży willi zostają zamontowane urządzenia nadawczo-odbiorcze oraz latarnia morska. Dzisiaj po tych i innych urządzeniach  pozostają tylko instalacje elektryczne sugerujące zapotrzebowanie na wielkie moce. Co je dostarczało i gdzie znajduje się dzisiaj?

W trakcie II Wojny Światowej „Kanary” miały dla podwodniaków niezwykle istotne znaczenie. O ile wiadomo na pewno, że U booty kilkakrotnie stacjonowały w porcie Las Palmas, to ich tutejsza aktywność wymagała na pewno znacznie bezpieczniejszego i przychylniejszego ukrycia niż łatwy do inwigilacji port na Gran Canarii. Bezludny półwysep Jandia do takich celów nadawał się doskonale, szczególnie jeśli przyjąć, że niemieccy technicy zdołali wykorzystać istniejące pod górskimi masywami wulkaniczne tunele i groty. Wedle przekazów łodzie pojawiały się również w niedalekiej od Cofete zatoce Ahuj. I choć dowodów na to akurat nie ma, warto wspomnieć, że w 1940 roku Winters został zmobilizowany i skierowany do portu w Bordeaux gdzie…. znajdowała się wtedy baza niemieckich oceanicznych U Bootów. Winters służył tam do ostatniej chwili. W hiszpańskim San Sebastian znalazł się dopiero jesienią 1944. W stopniu pułkownika.

I właśnie co do końca wojny na Jandii jest najwięcej domysłów. To wtedy mieszkańcy nabiorą najwięcej podejrzeń, a zamknięty półwysep ujawni nieco ze swoich tajemnic. Na wyspie codziennie ląduje wiele samolotów, pojawiają się w dużej liczbie ewakuujący się z Europy Niemcy. Nic dziwnego. To idealny przystanek na drodze do Ameryki Południowej.

Ponieważ do dzisiaj nie wiadomo co dokładnie kryje się w kompleksie Reise, podobnie jak w wielu innych pozostawionych przez Niemców budowlach, także w Polsce, willa Winter na długo zachowa dla siebie tajemnice II Wojny Światowej. Wedle lokalnych badaczy była punktem nawigacyjnym dla niemieckich łodzi podwodnych, których baza kryła się w podwodnych grotach głęboko pod powierzchnią wulkanicznej wyspy. Robotnicy wspominali o podziemnych korytarzach, do których nie było im wolno wchodzić; korytarzach, po których nie ma dzisiaj śladu. Resztki linii kolejowej ciągnące się od willi w kierunku gór sugerują poważne prace prowadzone również poza budynkiem. W latach 70-tych w Cofete pojawiła się grupa hiszpańskich i austriackich turystów poszukujących dwóch łodzi podwodnych, które miały nadal pozostawać w podziemnym basenie portowym. Statek, na którym bazowali, eksplodował i zatonął a grupa, która wybrała się do podziemnych tuneli wulkanicznych zginęła bez wieści.

Wyjaśnianiu tajemnic Cofete nie pomogą na pewno hiszpańskie władze. Zaledwie 30 km w linii prostej od tajemniczej willi znajduje się bowiem ulubiony poligon jednostek specjalnych hiszpańskiej armii, w tym hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej której tercio „Juan de Asturia” stacjonowało tu po wycofaniu w 1976 z Sahary Zachodniej. Widok samolotów bojowych nad plażami Fuerty nie jest niczym rzadkim, a pamiętać należy, że turyści znajdują się głównie na wschodnim wybrzeżu wyspy, więc ich oczom ukażą się tylko te manewry lotnicze, których inaczej wykonać się nie da. Utyskiwania lokalnych władz nie odnoszą również skutku w innej sprawie: wojsko nadal prowadzi tu ostre strzelania.

Winters pojawił się na Fuertaventurze dopiero w 1947 roku. I choć jego żona twierdzi, że willa wielości koszar miała służyć wyłącznie rodzinie a jej mąż był tylko inżynierem jego nazwisko znalazło się na listach niemieckich agentów których wydania alianci domagali się od Franco. I choć wydany nie został to …. w latach 60tych zniknął. Co ciekawe Andreas, syn Gutava, chciał odzyskać willę i wybudować w niej hotel. Władze hiszpańskie odmówiły mu zgody. Dzisiaj willa jest własnością hiszpańskiej firmy, która ma wobec obiektu pewne plany. Eksploracji jej przeszłości absolutnie nie przewiduje.

Sielskie i słoneczne Wyspy Kanaryjskie mają swoje tajemnice i starsze, i nieco bardziej współczesne. Mało kto pamięta, że Francisco Franco rozpoczął swój udział w buncie przeciwko Republice właśnie jako głównodowodzący Wysp Kanaryjskich. To właśnie z Las Palmas uprzejmie dostarczony przez współpracowników spiskowców samolot „Dragon Rapide”, należący do Olley Air Services, a opłacany przez potentata Juana Marcha,  zabierze Franquito do Tetuanu, gdzie obejmie on dowództwo zbuntowanych wojsk marokańskich jedynej liczącej się siły, która faktycznie poprze rebelię.

Ale to nie koniec, bo w gorących latach 60-tych na Wyspach powstanie konspiracja niepodległościowa, która dzięki finansowaniu z Algierii w latach 70-tych przekształci się w terrorystyczne Fuerzas Armadas Guanches. Organizacja zasłynęła kilkoma atakami bombowymi, z których najsłynniejszy – zdetonowanie bomby w kwiaciarni na lotnisku w Las Palmas 27 marca 1977, doprowadził do zaburzeń w przestrzeni powietrznej, a te zakończyły się katastrofą dwu Boeningów. Zginęły 583 osóby i do dzisiaj jest to najtragiczniejszy wypadek w historii lotnictwa cywilnego.

Ciekawe to Wyspy.

Hola!

0 Comments

REBEL

Czyli o tym, że droga do sukcesu jest kręta, architekci mają fantastyczny zawód, a rzeczy wspaniałe rodzą się wyłącznie dzięki światopoglądowym różnicom.

Arkana praktycznych relacji pracodawca – pracobiorca poznawałem w latach 80-tych w różnych miejscach. Pracowałem u trumniarza, zniczarza, meblarza, nie stroniąc wszakże od gospodarki uspołecznionej, dla której udzielałem się spółdzielczo (lukratywne sprzątanie przystanków oraz znacznie mniej efektywne odśnieżanie), ale
i półniewolniczo w ramach praktyk jako uczeń technikum. W tej roli pojawiłem się na Mińskiej po raz pierwszy. Jesienią 1988 „zorganizowałem” sobie pracę w tych zacnych zakładach w celach nazwijmy to „gospodarczych”. I choć może się to wydawać niewiarygodne to po raz kolejny w posępnych murach centrali PZO pojawiłem się raz jeszcze jako niosący wierzycielom ulgę bankowiec. Tak, tak: ulgę – to nie pomyłka. Państwo postanowiło dokapitalizować wtedy banki, aby mogły uratować swoich dłużników. Była to jesień 1993, a ja restrukturyzowałem polski przemysł w  Powszechnym Banku Kredytowym. I jak się okazało nie była to moja ostatnia wizyta.

Jesienią 1995 przywiała mnie do PZO mityczna IV transza programu NFI, choć zakłady przypadły w udziale innemu niż mój funduszowi. Kto dzisiaj pamięta, że spółki wybierano za pomocą tak finezyjnej metody jak losowanie :). Żeby było zabawniej, jesienią 2003 wylądowałem w PZO  jako doradca ówczesnych właścicieli, między innymi z gorliwym zamiarem przekonywania ich do pomysłu inwestycji polegającej na przebudowie zakładów na kompleks loftów.

Skąd się wziął? Miasta zachodniej Europy jednych urzekają przepychem dawnych budowli, innych obfitością muzeów, jeszcze innych luksusem rezydencji. Mnie od pierwszych samodzielnych eksploracji pociągały najbardziej tymi dzielnicami, w których dokonała się przysłowiowa „wielka zmiana”, dzięki której spichlerz stawał się mieszkaniem, magazyn – galerią, a dok – biurowcem. Urzekło mnie wszystko to, co mieści się między kultową Regenbogenfabrik na berlińskim Kreutzbergu, a rozmachem londyńskiego Docklands. Powstawanie nowych dzielnic i związanych z nimi mitów wymaga zdegradowanych przestrzeni przemysłowych, a tych pod koniec lat 90-tych ubywało w Warszawie w niesamowitym tempie. W tym kontekście w roku 2001  Kamionek (niesłusznie wtłoczony w Pragę) wydawał być się postindustrialnym eldorado. Małe i większe fabryczki zlokalizowane na niedużej przestrzeni zachęcały swoim niezaprzeczalnym urokiem, a rynek inwestycyjny omijał je szerokim łukiem. Jak się okazało: do czasu. Ostatnia hossa na rynku nieruchomości skutecznie zmiotła z powierzchni ziemi większość unikalnych budynków, a te, które pozostawiono, czasem prezentują się tak karykaturalnie, że chyba lepiej, aby ich w ogóle nie było. (Fabryka Kemnitza)

Toteż kiedy znów jesienią, tyle że 2009 roku, pojawiłem się na Mińskiej 25 wiedziałem, że to prawdopodobnie ostatnia szansa, aby zrealizować projekt budowy prawdziwej przestrzeni kreatywnej – subdzielnicy, w której jakość życia będzie istotna nie mniej niż jakość mieszkania.

Początek nie był łatwy. Każdego poranka wymieniałem grzeczności z panami ciągnącymi wózki trofeów do złomiarza, w okolicznych krzakach odnajdowałem ślady namiętnych integracji wspieranych wyskokowymi napojami, a organa ścigania eliminowały placówki drobnej przedsiębiorczości, wśród których perłą była ta, gdzie Matiza preparowano na atrakcyjne handlowo fragmenty i to w niecałe 15 minut! Nawet Krystian Legierski chwiał się już na swojej samotnej placówce klubu M25 zlokalizowanego w zapierającej dech w piersiach starej węglowej kotłowni, która nota bene miała być kiedyś moim pierwszym warszawskim loftem.

Tym gorliwiej zabraliśmy się do pracy. Niemalże na pierwszy ogień poszła „ruinka”. Pod tą pieszczotliwą nazwą krył się obiekcik, który z powodzeniem sprawdziłby się jako plener do filmu o powstaniu warszawskim. Choć z pozoru beznadziejna i zapuszczona, nam „ruinka” wydała się wspaniałym obiektem z niesamowitym potencjałem.


Skąd się w ogóle wzięła? Nasz dzisiejszy „basen” był jednym z nieistniejących dzisiaj budynków słynnej przedwojennej fabryki amunicyjnej pocisk. Słynnej, ponieważ to tutaj między innymi powstawała amunicja do  rusznicy przeciwpancernej UR. To za jej pomocą ułani 21 pułku powstrzymali niemieckie czołgi w bitwie pod Mokrą, choć niemiecka propaganda stworzyła wtedy do dziś powtarzany mit jakoby szarżowali na nie z szablami.

Tutejsze tradycje przemysłowe są zresztą  starsze i sięgają manufaktury lniarskiej „Juta”. Stały się przyczynkiem do długiej debaty, jak nasz projekt powinien się nazywać. Historia przemysłu przy Mińskiej 25 jest bowiem niezwykle ciekawa i mam nadzieję doczeka się odpowiedniego podsumowania, choć zanim to się stanie, postaram się ją amatorsko opisać. Warto, ponieważ w naszej okolicy krzyżują się ze sobą losy Józefa Piłsudskiego, jednego z najbardziej wpływowych polskich faszystów, pewnej mrocznej figury przedwojennego wydziału II oraz pułkownika Sosabowskiego i… Heinza Guderiana – twórcy niemieckiej broni pancernej.
Dość zatem zaznaczyć, że koncepcji było sporo, ale uświadamialiśmy sobie, że nasz projekt musi się kojarzyć przede wszystkim z tym, czym ma się stać, a nie z tym, czym był i już nie będzie. I tak narodziło się SOHO Factory – z jasnym odniesieniem do swojej nowojorskiej imienniczki: dzielnicy, w której kultura i sztuka podbiły upadłą przestrzeń zamieniając ją w jedną z najlepszych dzielnic miasta.

Ktoś powie, że porządkowanie przestrzeni nie jest zadaniem szczególnie wymagającym. Tylko teoretycznie, bo gdy jeden projekt musi pomieścić wymogi budżetowe i kreatywny pomysł robi się już znacznie trudniej. Równie łatwa wydaje się adaptacja starych budynków, a już szczególnie takich, które na pierwszy rzut oka nadają się jedynie do tete a tete z buldożerem Fadroma. Ciekawym przykładem jest nasz „budinek 18” jak nazywają go anglojęzyczni entuzjaści.

budynek 18

Dla jednych to duża psia buda dla innych perełka. Jako że znalazłem się zdecydowanie w drugiej grupie udało nam się wypracować koncept budynku doskonale nadającego się na siedzibę małej kreatywnej firmy. I tu trzeba poruszyć ważną kwestię. Zrewitalizowane powierzchnie muszą trafić w ręce osób, które je po prostu kochają. To ważne, bo stare budynki mają swoje niespodzianki i duszę, z którą trzeba żyć w zgodzie. Ten, kto tego nie rozumie i nie czuje, do loftu w ogóle nie powinien podchodzić.

Dla odmiany, przebudowa siedziby Funduszu BlackLion takich trudności już nie nastręczała, choć stan wyjściowy był nie mniej żałosny niż „budinku 18”.

Projekt Polska

Galeria Leto

Otoczenie

Oczywiście do tych projektów nie wystarczyła wyłącznie wizja. Bez serca i wkładu Yny Lewandowskiej i Marcina Garbackiego nie miały by takiego blasku.

Równolegle z rewitalizacją, trwały prace koncepcyjne nad naszym wielkim zamiarem budowy na terenie SOHO osiedla, które wpisze się idealnie w industrialną atmosferę i dziedzictwo. Przez kolejne imprezy kulturalne, koncerty, pokazy i firmowe eventy  przewijały się tysiące osób, a pytania jaką formę przyjmie budowane przez nas osiedle pojawiały się coraz częściej. Zdawałem sobie sprawę, że projekt, który tu zrealizujemy musi połączyć rozłączne: przystępną cenę i wybitną architekturę. Niemożliwy w realizacji cel wymagał nietypowego postępowania. Dlatego też na pierwszym etapie postawiłem na sprawdzonych fachowców: pracownię KONKRET – autorów wielu efektywnie wykonanych i dobrze sprzedanych budynków. Dopiero zaawansowany projekt skonfrontowałem z wizją pracowni WWAA – autorów słynnego już polskiego pawilonu podziwianego na EXPO w Szanghaju w ubiegłym roku. Dodajmy, że obie pracownie, rezydujące na co dzień w SOHO, przez długi czas nie zdawały sobie sprawy, że pracują równolegle. I choć dzień, w którym musiały stworzyć jeden zespół, wspominać będą pewnie niezbyt dobrze, to budynek, który stworzyli najlepiej oddał celowość tego posunięcia. Stworzyli REBEL ONE – nasz pierwszy budynek i manifest przyjętych założeń. Stworzyli go RAZEM i tylko dlatego jest taki wyjątkowy.

Oddali doskonale to, co chciałem otrzymać: miał powstać budynek, który czerpie z kontekstu, ale jednocześnie nie wyrywa się z fabrycznej rozbujanej architektury; budynek, który przyjmie szereg zapomnianych już funkcji a mieszkańcom zapewni komfort, którego nie proponuje się dzisiaj w najlepszych apartamentowcach; budynek, który pójdzie wbrew trendom, zaleceniom i modom. I co najważniejsze, mieszkania miały w nim kosztować nie więcej niż w okolicznych praskich projektach.

I taki właśnie jest:).

Oczywiście nie narodził się sam. Ale o pełnym koncepcie SOHO to już innym razem.


29 komentarzy

Non omnis moriar

Czyli o tym, że nadciąga jesienna melancholia, depresja to z całą pewnością najlepszy produkt firm farmaceutycznych a twardzi mogą się okazać zdumiewająco krusi.

Diablo szybki „Diablo” Włodarczyk wytrzymał niejeden prawy prosty, podobnie jak niezliczoną ilość sierpowych, podbródkowych i innych. Choć jego bokserska statystyka wystawia najlepsze świadectwo fizycznej odporności, to z psychiczną, jak od niedawna wiadomo, nie jest już najlepiej. Dla ekspertów nic dziwnego, dla publiczności wstrząs. Twardziel łyka psychotropy wybierając śmierć. Odratowany tłumaczy się niejasno i najwyraźniej z własną słabością zmierzyć mu się trudniej niż z doborowym pięściarzem. To nic dziwnego panie Krzysztofie. Z własnym cieniem walczy się bowiem najtrudniej. Mrok pochłania łatwo, nie poddaje się nigdy i nokautuje znienacka.

Depresja, to powszechnie rozpoznane preludium prowadzące do nikczemnej, choć opiewanej w literaturze samobójczej śmierci. To wstydliwe żniwo bezlitośnie weryfikuje statystyki jakości życia, tworząc swoisty ranking „samobójczych” państw. Przy okazji warto zauważyć, że o ile problemem społecznym, na którym trąbi się u nas na każdym kroku są ofiary wypadków drogowych, to już znacznie mniej uwagi poświęca się pospolitemu i znacznie mniej medialnemu samobójstwu. Każdy z nas słyszał nie raz, że rocznie na polskich drogach ginie małe miasteczko. Praktycznie nikt nie wie, że podobna populacja odbiera sobie życie sama.

W 2010 na polskich drogach zginęło 3,902 osoby. Na mostach, w kuchniach, lasach i jeziorach 4,087. Miast od 5 do 10k mieszkańców jest w Polsce dokładnie 188. Rocznie z tych dwu powodów znika jedno z nich. Na przykład taka Warka.

Problem taki sam, ale produkt medialno-polityczny znacznie gorszy. O kogo się tu upominać w kraju, w którym nadal samobójców chowa się pod murami cmentarza, a i to bardzo niechętnie.  Mimo olbrzymich nakładów, licznych urzędów ds. budowy takich czy innych dróg, kamer i coraz lepiej wyposażonych funkcjonariuszy, ludzie na drogach giną w tempie takim samym, jak Ci których śmierci nikt nie usiłuje zapobiec. Bo jak tu na samobójcach budować kapitał polityczny? Do czego mobilizować elektorat? Do większej empatii? Tolerancji? Mniejszej znieczulicy? Trudno w zasadzie powiedzieć do czego, podobnie jak trudno powiedzieć dlaczego decydujemy się na śmierć.

Dostępna statystyka niektórych może zaskoczyć. Okazuje się bowiem, że o ile nastolatki najczęściej myślą o śmierci i statystycznie najczęściej podejmują samobójcze próby, to najrzadziej w ich rezultacie umierają. W efekcie gros udanych samobójstw to osoby dojrzałe i uwaga – częściej mężczyźni niż kobiet! Ba, nie ma chyba na świecie kraju, w którym oni i one targali by się na swoje życie choćby w stosunku 1:1. Jeśli na chwilę zostawimy w spokoju globalne liczby, a skoncentrujemy się na procentach okaże się, że liderem w ponurej statystyce jest …. Litwa.

U naszego północno-wschodniego sąsiada samobójstwo skutecznie popełnia jedna kobieta na pięciu mężczyzn. Czemu to ciekawe? Bo w takiej na przykład Japonii, w tym samym ujęciu odchodzi już tylko jedna pani na 3 panów. We Francji i Szwajcarii, które pod względem statystycznym wyprzedzają Polandę, jedna damska ofiara to już tylko dwie i pół męskiej śmierci. A u nas? Podobna relacja jak na Litwie czyli 1:5. Generalnie w dawnym soviet bloku faceci rozstają się ze światem statystycznie częściej niż gdzie indziej. Swoją drogą to ciekawe tym bardziej, że w typowych regionach „macho” statystyka nie jest aż tak niekorzystana.

W Polanie w 2010 roku na ogólną liczbę 4.087 samobójstw, panowie to 3,517 przypadków a panie zaledwie 570. W 2007 samobójstw było znacznie mniej bo 3.530 ( panowie 2.924 panie 606 ), co jest za pewne odzwierciedleniem obiektywnie dobrej w tym roku sytuacji gospodarczej. Niemniej dekadę wcześniej, w trakcie podobnego lokalnego szczytu koniunktury zanotowano rekord dwudziestolecia: 5.614 samobójstw ze stosunkiem 1:5  – oczywiście na rzecz panów!

Aż korci, aby się dowiedzieć jak i czemu odchodzimy z tego świata. Statystyka i tu służy nieocenioną pomocą. W roku 2010 hitem były….  Powieszenia, co w zasadzie najprościej wyjaśniłoby ponurą namiętność do odchodzenia tą metodą, dostrzegalną u bohaterów afery Olewnika, Andrzeja Leppera, czy innych bohaterów politycznych afer. Aż dziwne, że żaden z komentatorów nie odwołał się do tej brutalnej statystyki. Nie ma bowiem polityki w prostej wymowie cyfr. Nie ma spisku. Ot ulubiona nad Wisłą metoda. Taki cynik jak Jerzy Urban urokowi takiego dowodu na pewno by się nie oparł. Na drugim miejscu, ale z dużo gorszym wynikiem, plasuje się skok z wysokości, który to jako metodę wybrało  323 samobójców w tym 224 panów. Na miejscu trzecim „uszkodzenie układu krwionośnego”, pod którym to eufemizmem kryje się pospolite podcięcie żył. Tak, czytelnik się nie zdziwi, tę metodę preferują panie. Na 154 przypadki, 112 w wydaniu męskim zatem stosunek 1:3.  Pośród ustalonych powodów numerem jeden są nieporozumienia rodzinne, które w 2010 roku kosztowały życie 679 ofiar. Choć jako wynik bezwzględny na drugim miejscu plasują się warunki ekonomiczne (348), to w zasadzie ex equo z przewlekłą chorobą i zawodem miłosnym, który nie jest bynajmniej motywem wyłącznie nastolatków. Kiedy już o nastolatkach mowa, warto zauważyć, że co prawda w 2010 roku odebrało sobie życie 169 osób w wieku od 10 do 19, to rekordzistami w tym względzie byli Polacy i Polki z przedziału wiekowego 50 do 59, których to odeszło 1062! Generalnie statystycznie najczęściej samobójstwa w 2010 roku popełniali rodacy z przedziału 40 do 60.

Serwery są pełne danych, przekrojów i zestawień. Dowiemy się, że samobójstwo nie jest domeną osób z wyższym wykształceniem. Zaskakujące prawda? Też mnie to dziwiło, ale zrozumiałem ten fenomen w 1986 roku, kiedy to dzięki uprzejmości ciotki – ordynatorki odwiedzałem szpital psychiatryczny w Tworkach. Niezwykłe pouczające. Z miłości do psychiatrii wyleczyłem się raz na zawsze, a szpitalne szaleństwo miało się nijak do tego z Witkacego, czy z „W mroku gwiazd” Micińskiego. Eksperyment, któremu poddała mnie ciocia w trakcie pierwszej wizyty pozostanie mi w pamięci na całe życie, a pewnego dnia powinienem go opisać. Oddział kobiecy, na którym podówczas bywałem, był pełen weteranek nieudanych prób samobójczych. Motyw w większości przypadków ten sam: alienacja z grupy towarzyskiej. Zwykłe proste zagubienie się w codziennym rytuale rozmów o serialach, dzieciach i kłopotach z chłopami. Dla inteligenta dół. Dla włókniarki z Żyrardowa nieuzasadniona i niezrozumiała utrata przynależności do grupy.

Co ciekawe, mimo upływu lat, statystyka potwierdza większą zdolność do znoszenia depresji wśród tych, którzy są do niej edukacyjnie przygotowani. Okazuje się, że pielęgnacja depresji tak wdzięcznie sprzedawanej w literaturze i sztuce ma walny wkład w znoszenie własnych i często dojmująco realnych demonów i fobii. Nic tylko Kempińskiego drukować w odcinkach. Albo lepiej – codziennie publikować na pomponiku lub pudelku! Lęki, psychopatologie i psychozy dawkowane paralelnie do wieści z olimpu Polandy byłyby nieocenioną pomocą dla tych wszystkich, którzy mogą nieopatrznie uwierzyć, że nagła niechęć do życia jakie mieliśmy, mamy i mieć będziemy to ich własny, odosobniony i co gorsza – nieuzasadniony przypadek.

Nie, nie, ta lepka, mokra, beznadziejność istnienia, która znienacka wkrada się szybą między nas i świat dookoła to nie choroba. To zbawienne antidotum. Umierając w myślach nie poddamy się tchnieniu śmierci naprawdę.

Oczywiście do czasu.

7 komentarzy

HONG KONG

Czyli o tym, że koncesjonowany obrót narkotykami jest lepszy niż kontrabanda, mniejszości wyznaniowe mają swoje specjały a fetysz konsumpcji ma się dobrze.

Jak donosiły kiedyś media, władze chińskie w celu zwiększenia dochodów skarbu państwa zadecydowały o koncesjonowaniu obrotów importowo-exportowych w kilku kontrolowanych przez państwo przedsiębiorstwach. Co zrozumiałe, krok ten nie spodobał się absolutnie przedstawicielom kręgów gospodarczych Anglii i Francji, którzy przed wprowadzeniem tej decyzji w życie, prowadzili de facto wymianę barterową w sposób oczywisty drenując kieszenie chińskich nabywców.

Brzmi współcześnie prawda? Tyle, że działo się 171 lat temu. Rządząca podówczas Chinami dynastia Quing zdała sobie sprawę jak wymiana barterowa niszczy lokalny potencjał gospodarczy i wprowadziła nakaz płatności za nabywane w Chinach dobra (herbata, jedwab, ryż) wyłącznie srebrem. Tym samym rabunkowa gospodarka (parytet wymiany: ryż – broń palna, ustalała arbitralnie kompania wschodnioindyjska) nie mogła już być kontynuowana. Co więcej, obowiązek opłat srebrem wywoływał ujednolicenie cen! Czemu to ważne? Ponieważ ceny różnych dóbr wyrażone w kruszcu są uniwersalne czyli np. 1 pocisk = 200 kg ryżu = 20 kg herbaty, ponieważ produkty wyrażone cenami wzajemnie się indeksują. W przypadku barteru wszystko zależy od tego kto dysponuje dobrem najbardziej poszukiwanym i tym samym może się okazać, że 1 pocisk = 200 kg ryżu, ale w innej transakcji = 35 kg herbaty. Dlatego właśnie obowiązek uiszczania cen kruszcem tak się kompanii nie podobał. Etyczny świat zachodu znalazł jednak doskonałe rozwiązanie: jako towar na rynku chińskim pojawiło się opium! No i wybuchła bomba. Opium produkowane bardzo tanio w Indiach zyskiwało bardzo wysokie ceny w szybko uzależniających się Chinach. Interes szedł doskonale, a zyski kompanii i jej kupców skutecznie pogarszały bilans wymiany zagranicznej cesarskich Chin. Dlaczego? Ponieważ za  towary chińskie płacono jeszcze mniej! Opium stało się rodzajem waluty, której wartość ustalali arbitralnie głównie brytyjscy importerzy. Taka sytuacja nie mogła długo się utrzymać. Eksplozja kontrabandy zaskoczyła wszystkich i przybrała taką skalę, że cesarscy urzędnicy zaatakowali brytyjskie faktorie niszcząc zgromadzone tam zapasy narkotyku. Historia milczy o tym, czy była to samodzielna decyzja cesarstwa. Faktem jest, że niezwłocznie po tym incydencie Anglia przystąpiła do odwetowych działań wojennych. Po szybkim i skutecznym desancie zmusiła cesarstwo do kapitulacji.

Traktat nankiński, który zwieńczył ową wojnę opiumową (która miała przejść do historii jako Pierwsza), przyznawał zachodnim kupcom cały szereg przywilejów, które streścić można prosto: cesarstwo chińskie traciło praktycznie jakikolwiek wpływ na handel na swoim własnym terytorium. Owo obezwładnienie gospodarcze sięgało tak daleko, że jeden z najważniejszych ówczesnych portów (Hong Kong) traktat przyznawał Anglii „po wsze czasy”. Co prawda, już niebawem okazało się, że ta wieczność to 99 lat, ale… jako nabywcy mieszkań na gruntach w dzierżawie wieczystej podobnie wiecznie je przecież traktujemy.

Kiedy z ulgą wkroczyłem w duszny poranek uświadomiłem sobie jak inny jest dzisiejszy Hong Kong od tego, który zobaczyłem po raz pierwszy w 1996 roku. Ówczesne lotnisko zapewniało przybyszom emocje nie mniejsze niż Gibraltar, na zatoce kołysały się dżonki a kolonialny klimat unosił się nad każdym zaułkiem. Co prawda były to już ostatnie chwile brytyjskiego panowania, ale i tak miasto miało klimat doskonale przypominający filmy z Bondem z lat 70-tych. Z nostalgią zrezygnowanych Brytyjczyków, żegnających swój lepszy świat, doskonale kontrastowali operatywni przedstawiciele niemieckiego biznesu skwapliwie zajmujący pozycje oddawane przez Angoli praktycznie bez walki. Można było odnieść wrażenie, że lata obecności w tym regionie poświęcono na zupełnie inne zadania niż budowa mocnego przyczółka gospodarczego za to z lubością oddawano się dominacji.

Choć kolonialny klimat wyparował już dawno, to za każdym razem, kiedy pojawiam się w tym mieście, zdumiewa mnie kolejny postęp specyficznej honkgongizacji. Ta niezwykła aglomeracja zdaje się implementować bardzo specyficzną mieszaninę w ramach budowania swojej konsumpcyjnej tożsamości. Japońscy na zewnątrz i europejscy wewnątrz tracą swój oryginalny ryt kulturowy bez najdrobniejszej wątpliwości. Okazja do obcowania z pokoleniem dwudziestolatków z zamożnych rodzin, które zbudowały swój dobrobyt na „you send sample, we copy and we copy good” udowodniła mi ostatecznie, że takie podejście to celowa ucieczka od tych ekonomicznych pierwocin, które nie są powodem do chluby na amerykańskich zazwyczaj uniwersytetach. Ponieważ Kraj Kwitnącej Wiśni w tutejszych „Żółtych” odnajduje raczej niewolników niż braci, pełnej braku identyfikacji z tamtejszą tożsamością również nie można się dziwić. Z tych mniej więcej powodów powstaje kulturowo-konsumpcyjna mieszanka, która wielu, choć nie wszystkim, koncernom zapewni kokosy na tym gigantycznym rynku. Ale uważny obserwator zauważy, że w popkulturze biały pojawia się dość często. Nieodmiennie w roli mniej lub bardziej ruganego sługi żółtego człowieka. Kompleks?

Zadumałem się rujnując koncentrację nad meritum tej wyprawy. Błąd, bo rozmówcy nie byle jacy a materia niezwykle perspektywiczna. 12 godzin lotu ma jednak swoje prawa, których kofeina łatwo nie zakłóci. Mimo zmęczenia usiłuję śledzić kolejne zestawienia i statystyczne dane, z których wynika niezbicie, że na interesującym nas odcinku jest dobrze a będzie jeszcze lepiej. I choć byłem tu kilka razy, to dopiero teraz dociera do  mnie to, co jest prawdziwą sprężyną tych przemian: to konsumpcja, która coraz bardziej odciska swoje piętno na społeczeństwach, które jeszcze niedawno miały tylko pracować i zaradnie walczyć o rynki zbytu. Choć Chińczycy z Hong Kongu znacznie wcześniej niż ich kontynentalni pobratymcy poczuli moc swoich pieniędzy, to dopiero Niagara kupujących z SHENZEN nadała tutejszej konsumpcji właściwą masę krytyczną. Masę, która w przypadku wielkich marek przybiera formę zakupoholizmu o niespotykanych gdzie indziej rozmiarach. Dla przykładu: z zielonego autobusu na zdjęciu poniżej wysiadła grupa niepozornych chińskich biznesmenów i uformowała zgrabną 70-cio osobową kolejkę przed sklepem Cartier. Następnie każdy z panów nabył zegarek plus drobiazg dla kobiety za bagatela 10k EUR. Lub więcej.

Hong Kong - Rafał BauerW tej scenie nie ma w zasadzie nic dziwnego. W kolejkach stoi się przed wejściem do każdego markowego sklepu i to nie w trakcie przeceny, ale również w trakcie regularnej sprzedaży. Co więcej, oczekujący w kolejce zazwyczaj coś kupują. Chińczycy są praktyczni, gdyby mieli nie kupować po prostu by nie stali. Na wejście do jednego z popularnych domów towarowych trzeba poczekać dobrych kilkanaście minut. Ale już znacznie dłużej panie poczekają w kolejce do toalety. Kiedy grymasiłem jako 12 do pisuaru, mój lokalny partner zareagował wyrzutem. Byłem zaledwie 12! Istotnie, dwie godziny później w weekendowym szczycie zakupowym kolejka kończyła się na głównym hallu co oznaczałoby dla mnie zajęcie co najmniej 36 pozycji!

I kiedy już miałem założyć, że lokalna kultura poddała się całkowicie fetyszowi konsumpcji, a światowe marki zagarnęły praktycznie cały detaliczny rynek, najnormalniej w świecie rozbolała mnie głowa. Mniejsza o to czy od powagi konkluzji czy z braku snu dość, że wyraziłem chęć natychmiastowego zażycia pain killera. Jakież było moje zdziwienie, gdy skierowaliśmy się do lekarza?Hong Kong - Rafał Bauer

Dżentelmen widoczny na zdjęciu jest właśnie w trakcie badania pacjentki. Dodam, że po zbadaniu pulsu na prawym i lewym przegubie domagał się jeszcze pokazania języka po czym w skupieniu wpatrywał się w oczy pacjenta. Dalej było już tylko wypisanie recepty i oczekiwanie na medykament przygotowywany na miejscu. Doraźny szykowano w kilkanaście minut. Po poważniejsze mikstury należało się stawić za kilka godzin. Jak się niebawem przekonałem, medyk cieszył się sporą popularnością. W gustownej poczekalni z widokiem na zasoby lecznicze.

Hong Kong - Rafał BauerTłoczyli się pogodni na ogół pacjenci często wraz z latoroślami. Połknąłem swoją miksturę i… dość upierdliwy ból głowy zdumiewająco szybko przeminął. Well, są koncerny, które raczej potęgi tutaj nie zbudują. Producentom leków OTC póki co musi wystarczyć USA i Europa gdzie starzejące się społeczeństwa ustanawiają kolejne rekordy lekomanii. Na wynos otrzymałem kolejną miksturę. Miała złagodzić skutki jet lagu. Zażyłem przed wyjściem na kolację. Nagły przypływ optymizmu przypomniał mi działanie nieco innych substancji, tym chętniej udałem się na podbój tak optymistycznie rozpoczętego wieczoru. Wsparcie jako żywo się przydało, ponieważ celem wieczoru była najsłynniejsza w Hong Kongu knajpa, w której serwuje się… gęsi. Oto one:

Rafał Bauer - Hong Kong

Zaprezentowane z marszu konsumentom nieprzygotowanym mogą się wydawać nieco kulturowo obce. Nadwiślańskie pochodzenie wyposażyło mnie w bliższą znajomość z drobiem po skalpowaniu toteż zanurzyłem się w konsumpcję bez lęku i obaw. Ba, z obrazem pani Zdzisi z bazarku pod Halą Mirowską, która w nieustającej ofercie miała właśnie drób. Zadumałem się nieco nad tym skądinąd ciekawym wspomnieniem, bo przypomniałem sobie równocześnie wyszynk pana Mieczysława oferujący rosół i inne specjały niemalże vis a vis skalpującej kuraki Zdzisławy. Balansując na śliskiej podłodze kroczyłem do stolika. Kiedy już miałem przyjąć, że brak właściwego kontaktu z podłożem to także jeden z efektów zażytego specyfiku, w gwar konsumpcji wdarł się charkotliwy ryk. Mimo solidnego fikołka, pan o aparycji niemieckiego bahnszutza powstał ze śmiechem z podłogi i ponownie zajął swoje miejsce przy suto zastawionym stoliku. Jakby widząc mój pytający wzrok, funkcyjny na mojej sali nie znoszącym sprzeciwu gestem wskazał, abym podążył za nim. Zbadawszy czy bateria w telefonie pozwoli mi utrzymać kontakt ze światem bardziej realnym niż ten wokół mnie ruszyłem w czeluści. A tam…

Hong Kong

Wyleniały samuraj w efektownych gumowcach koloru ecru metodycznie preparował gąski. Owa unikalna technologia, dzięki której wzmiankowane dosłownie roztapiały się na podniebieniu, polegała zasadniczo na tym, że w widocznych na zdjęciu kadziach gąski gotowano w całości! No no, kadzie pokrywał na oko dwustuletni osad sadzy, jeśli substancje smakowe w ich wnętrzu kumulowano równie długo… ten tok myślenia wytrącał mnie nieco z pogodnego nastroju toteż wycofałem się zgrabnym slalomem do swojego stoliczka upewniony, że swing to efekt stuletniego oleju na podłodze a nie zioła czy innych opiatów w krwi obiegu. Kiedy w stanie kulinarnego orgazmu opuszczałem gościnne podwoje:

Hong Kong

Uprzejmie zagadnięty przez gospodarza dowiedziałem się, iż przybytek ten prowadzą unikalni, ale występujących w Chinach chrześcijanie! W kulminacji gestu, który towarzyszył tej informacji zmaterializował się na zdjęciu dobrotliwie uśmiechnięty Panzer Kardinall Ratzinger vel Benedykt XVI. Hmm, nastrój mi niestety przysiadł, ponieważ jego świątobliwość nieodmiennie kojarzy mi się z Thomasem de Torquemadą praojcem Świętego Oficjum. Ale że dzień zaczęty w deszczowych Helsinkach powoli dobiegał końca udałem się na zasłużony odpoczynek.

Oddając się w ramiona Morfeusza, podziwiałem na ekranie popisy pięciu bardzo popularnych w tych rejonach młodzieńców, którzy w refrenie zapewniali ochoczo, że już nie kochają i kochać nie będą. Powyższe komunikowali uprzejmie w języku dawnych kolonialistów, tym samym zawartość zwrotki nie miała już znaczenia.

I takie są właśnie współczesne Chiny – pomyślałem, zasypiając. Azjatyckie na zewnątrz, europejskie wewnątrz. Jakie są naprawdę tego nie wie nikt. Nawet oni sami.

0 Comments

Polish hel

Czyli o tym, że niedaleko pada jabłko od jabłoni, finansowi wizjonerzy są niezbędni, a stare papiery wartościowe – jeśli wpadną nam w ręce – warto otoczyć troskliwą opieką.

Choć niesłabnącą popularność Dołęga – Mostowicz zawdzięcza „Karierze Nikodema Dyzmy”, to bodajże najciekawszą pozycją, którą każdy urzędnik miejski powinien sobie przyswoić są obie części przygód Doktora Murka. Czasy idą niepewne, z negatywnych doświadczeń II RP czerpiemy pełnymi garściami, toteż lektura doprawdy jest w sam raz. Ale w tej pozycji interesujące jest coś jeszcze. Otóż Doktor Murek wraz ze swoim wspólnikiem zajmują się przedsięwzięciem zdawałoby się całkowicie irracjonalnym: budują od zera uzdrowisko, bez żadnej historii, jedynie z przekonaniem, że będzie ono ulubioną siedzibą elit. Losów książkowego projektu nie będę zdradzał – warto się z nimi zapoznać. Zawsze wydawało mi się, że ów projekt musiał być jakoś związany z jak najbardziej prawdziwą Juratą. I chyba się nie myliłem…

Finalnym założycielem dzisiejszego uzdrowiska jest bowiem Jurata Uzdrowisko na Półwyspie Helu S.A. Przedsięwzięcie było nie miej ciekawe niż sama polska obecność na Helu, który wraz ze znajdującym się na nim miastem, Zygmunt Stary sprzedał władzom Gdańska jeszcze w 1526 roku. Mimo to Hel trafił w polskie ręce w wyniku postanowień wersalskich. Był to zapewne kompromis: Paderewski i Dmowski domagali się Gdańska. Niemcy, wsparte przez Anglię i USA, nie chciały się na to zgodzić. Zapewne stanowisko Francji zmusiło Niemcy do wydania 146 km (półwysep liczony od morza i zatoki) pozbawionego infrastruktury wybrzeża. Polska realizowała jednak z jednej strony cel propagandowy, z drugiej – militarny. Baza morska na Helu mogła skutecznie oddziaływać na samodzielny Gdańsk. Potwierdzeniem tej tezy wydaje się być fakt, że linię kolejową na Hel wybudowano już w roku 1922 i przystąpiono do budowy pierwszych wojskowych instalacji. Co ciekawe półwysep zamieszkiwali podówczas głównie Niemcy, co w późniejszych latach okazało się na tyle problematyczne, że rozpoczęto akcję „kolonizacji miasta i półwyspu”. Trzeba było mieć sporo wyobraźni, aby w 1928 roku zabrać się do budowy uzdrowiska w tak urokliwej, ale bezludnej okolicy.

Kim byli ci wizjonerzy, którzy w 1928 zawiązali spółkę celem realizacji tego ambitnego planu? Co ciekawe sama Jurata fundatorami swojego sukcesu się nie chwali. A powinna, bo ułożyłaby się z tego niezwykle emocjonująca historia jako żywo przypominająca obyczaje III RP. Bo mamy tutaj wszystko: wysokiej rangi polityków, przemysłowców i kupców. Taki mix zupełnie nie dziwi, ponieważ spółka u swego zarania miała cały szereg poważnych problemów: a to z Lasami Państwowymi, od których swoje 150 ha dzierżawiła; a to z Ministerstwem Rolnictwa, które pionierskiemu przedsięwzięciu przypatrywało się niechętnie. Ale osoby takie jak Prezes Leopold Skulski – postać nietuzinkowa, premier rządu RP aż do bitwy warszawskiej, a następnie minister spraw wewnętrznych i to w czasach, gdy strajki tłumi się krwawo (myliłby się bowiem ten, kto założy, że II RP formowała się bez zgrzytów i przy powszechnej akceptacji) czy Franciszek Zwierzchowski, czyli dawniej I zastępca szefa Administracji Armii – przydawały się niezwykle przy owych trudności przezwyciężaniu. A trudności nie brakowało. W związku z dynamicznym rozwojem przeszkodą stał się choćby brak prądu.

Rozwiązanie? Zasilanie kablem podziemnym z… wojskowej elektrowni w Helu. Układy układami, ale do takiego projektu potrzebne są jeszcze pieniądze i zdeterminowany inwestor. I jak najbardziej takowy był. Nazywał się Mojżesz Lewin i był żydowskim finansistą. Ulicy jego nazwiska na planie Juraty nie odnajduję. Ciekawe dlaczego:)? To mecenat Lewina umożliwiał spółce rozwój, a wedle autorów opracowania na jej temat (Leszek Koziorowski kancelaria Gessel) osoby z nim związane przyczyniły się walnie do popularyzacji i budowy prestiżu Juraty. To zapewne za ich sprawą w Juracie pojawili się znani i cenieni artyści a swoje letnie siedziby sytuowali książęta. O kulisach marketingowych tego przedsięwzięcia przeczytamy zapewne najwięcej właśnie u Dołęgi. Nie jest wykluczone, że organizatorów przedsięwzięcia „Jurata” osobiście znał. Najciekawsze jest to, że 31 maja 1938, będący już wtedy prezesem Rady Nadzorczej Leopold Skulski oświadczył, że wobec „ostatnich dokonanych przesunięć akcji spółki i przejścia kontrolującego pakietu do rąk nowej grupy”, on oraz wszyscy pozostali członkowie organów podali się do dymisji. Równocześnie prezes podziękował Panu Lewinowi za trud budowy Juraty co oznacza, że zapewne wraz z nim ową spółkę opuszczał. Trudno się dziwić, było to już wszak po zajęciu Austrii w marcu 1938. Trudno inwestorowi odmówić roztropności. Nowym prezesem został Franciszek książę Radziwiłł. Rok 1938 spółka zamknęła stratą. Gości było dużo, mimo że tradycyjnie narzekano na drożyznę. Sprzedaż działek szła bardzo opornie, ale sezon turystyczny udał się wyśmienicie. Poczyniono niemalże komplet rezerwacji na kolejny rok! Sezon zapowiadał się wybornie. A dzisiaj… po międzymorskiej promenadzie suną dystyngowane mamuśki konstancińskie w otoczeniu adoratorów, względnie biznesowych partnerów albo mniej lub bardziej odchowanych latorośli. Wszyscy uzbrojeni w noszone przy każdej pogodzie okulary słoneczne i  niestrudzenie zajęci wzajemnym podsumowywaniem, czyli tym wszystkim co od wieków stanowi istotę bywania w towarzystwie. W Juracie, i chyba nigdzie poza nią, nie da się w takiej liczbie ujrzeć nastolatków w typie znanym z amerykańskich filmów o surferach. Cóż, aby osiągnąć ten luz nie wystarczy skopiować stylizacji czy wypalić z rana blanta. Niezbędny jest fundament w postaci całkowitego przekonania o zdolności rodziców do zapewnienia łatwego i przyjemnego życia.

Zaledwie 15 minut spacerem od tego „olimpu” rozciąga się jarmarczna Jastarnia. Ale prawda jest taka, że choć Hotel Bryza został wreszcie odmalowany, co od kilku lat należało mu się bardzo, to sam siebie już nie przeskoczy. A tym samym dystans, który jeszcze kilka lat temu mierzył się w latach świetlnych, dzisiaj zamienia się w coraz bardziej realne odległości. I nie chodzi nawet o to, że Jastarnia kiedykolwiek stanie się Juratą. Nie może, bo skala nie ta i założenie zupełnie inne. Może się jednak okazać, że żywioł, który szturmuje stragany w Jastarni, dzięki konsekwencji w spirali konsumpcji do poziomu Juraty bardzo się zbliży. Dzisiaj zamożni dżentelmeni z gestem kupują staniki na bazarku, nie szczędzą na lody i dziecięce atrakcje umilane wszechobecnym zapaszkiem starego oleju ze smażalni. To oczywiście nic w porównaniu z gestem ich jurackich odpowiedników, ale zasada jest przecież ta sama:)

O ile Jurata, jak się okazuje od swych narodzin, jest zwierciadłem polityczno-biznesowych relacji, to przaśna Jastarnia jest soczewką masowej konsumpcji. Jurata nie poszybuje już dalej niż jest, bo jej bywalcy są doskonale świadomi, że tamtejszy poziom cen przebił alternatywy, a w obecnym układzie komunikacyjnym łatwiej się dostać do Marbelli niż do Juraty i, co ciekawsze, dotarcie do tej pierwszej zabiera mniej czasu. Za 8k EUR/m2 apartament water front kupi się teraz bez większego problemu, więc trzeba być nie lada zapaleńcem, aby wydać tyle w snobistycznej, ale jednak – „tylko” Juracie. Co więcej posiadacz własnego odrzutowca lądować musi w Gdańsku a następnie odbębnić do 2 godzin w samochodzie bo na trawiastym lotnisku w Jastarni wyląduje wyłączne mały samolocik albo helikopter. Tym samym Jastarnia, ze swoim nabierającym nowych przyzwyczajeń letnikiem, w najbliższych latach zmieni się jeszcze bardziej niż do tej pory. Dzisiaj, bez trudu zjemy smaczne śniadanko w jednej z wielu oferujących je knajpek. 3 lata temu taka opcja była możliwa tylko w jednej. Każdemu dla kogo ostatnie jest kiepskim miernikiem rozwoju wyjaśniam, że w zasadzie do 2000 roku śniadanka w Warszawie jadło się w hotelach. Jedną z pierwszych knajpek oferujących taką opcję było Radio Cafe na Nowogrodzkiej. Kuracjusz z Juraty tego kraju już nie zmieni, bo albo uważa, że go posiada, albo uważa, że o nim decyduje. To w Jastarni wypoczywają ludzie kompletnie nieświadomi po co i z kim przyleciał do swojej letniej siedziby Bronek.

No, ale można by powiedzieć, że co się mają interesować skoro do nich na grilla nie wpadnie. A do Bryzy? Kto wie… zwyczaje Prezydenta Kwaśniewskiego obrosły przecież legendą. A na zakończenie smaczek dla tych, którzy uważają, że inwestowanie jest zajęciem bezpiecznym i przewidywalnym. Dzierżawa terenów od Lasów Państwowych wygasłaby w… 2018 roku! Swoją drogą ciekawe kim byli nabywcy akcji spółki i jak się ma nacjonalizacja do faktu, iż spółka dzierżawiła mienie Skarbu Państwa, ale to raczej temat na osobny post. Faktem jest jednak, że istniejące do dzisiaj akcje noszą często sygnatury konsulatu RP w Brukseli z datą 1948 a jak swego czasu ustalono właścicielem większości akcji spółki jest Andrzej Bratkowski – minister w rządzie Hanny Suchockiej, który jeszcze w 2004 roku zarzekał się, że nie wskrzesi tej spółki. No, ale było to jeszcze przed aferą Geische czy rajdami Pana Feldona w Warszawie. Dzisiaj w bieżących aukcjach już akcji Juraty nie znajdziemy, ale w archiwalnych widać, że jeszcze w 2008 roku domagano się za sztukę 700 PLN. To niemało zważywszy n kapitał akcyjny.

W 1936 roku Prezydent Mościcki tereny na północ od Juraty przekazał w władanie wojsku, nadając im zresztą specjalny status, który wygasł dopiero w roku 1996 czyli po 60 latach! Tutejsze władze samorządowe łakomym okiem patrzą na mienie ulokowane na terenie, którego status jest nie do końca jasny, a najbardziej łakomym kąskiem są zapewne wybudowane tu, a nadal wojskowe lub państwowe, ośrodki. Być może mam złudzenia, ale każdy zapewne zaobserwował, że przy okazji kolejnych kampanii wyborczych nowi premierzy obiecują likwidację ośrodków rządowych… I nic lub niewiele się dzieje. Przykład prywatyzacji Bryzy dowodzi, że chcieć, to móc i przy odpowiedniej woli politycznej można wiele. A jest o co powalczyć bo na tapecie jest choćby należący do MSWiA o ośrodek KAPER. Lokalizacja ma się nijak do wychodzącej w morze słynnej przed wojną „Caffe Casino” (dzisiejsza Bryza) ale ulica Mestwina to w kategoriach inwestycyjnych adres sugerujący co najmniej 15k/m2. Ze strony ośrodka dowiemy się sporo ale zakładka cennik jest … pusta. Ze sprawozdania URM dowiemy się, że jest deficytowy.

Cóż, idzie recesja. Siądą ceny. Ktoś się skusi. Bo może się okazać, że będzie tu jakaś nieoczekiwana promocja:).

3 komentarze

Aby żyć, trzeba żryć

Czyli o tym, że pazerność gubi, niekontrolowana konsolidacja prowadzi do monopolu, a pani Czesia ma swoje powody, aby sprzedawać serek drożej niż Tesco.

Znane jest słynne powiedzenie Władimira Ilicza „kapitaliści sprzedadzą nam wszystko, nawet sznur, na którym ich potem powiesimy”. Genialna konkluzja towarzysza Lenina wykracza jednak daleko poza bojowe realia wielikoj oktriabskoj i referuje wprost to ciemnej natury ludzkiej. Skądinąd owe zdanie to specyficzna fuzja politycznego wyrobienia wodza rewolucji i jej genialnego ideologa – Marksa, który w swoim „Kapitale” zawarł najbardziej przenikliwą i nadal aktualną wiwisekcję kapitalizmu. Owo zadanie obrazuje naturę ludzką. Pogoń za zyskiem nie jest wyłączną domeną przedsiębiorstw czy menedżerów. Dotyczy istot ludzkich jako takich i przekłada się na równie samobójcze zachowania.

Od jakiegoś czasu zarówno codzienna, jak i biznesowa prasa z radością informuje o ekspansji sieci spożywczych. Dowiadujemy się o kolejnych zamiarach otwarć, nieraz tak ambitnych, że wymagają uruchamiania nowych sklepów niemalże codziennie. Media donoszą utrudzonej Polandzie, że ten wielki wyścig napędzany miliardami inwestycji służy wyłącznie dobru konsumenta, a jedynym celem agresywnie rosnących sieci jest dostarczenie na rynek jak najniższych cen, które wszyscy kochamy. Tej piramidalnej bzdurze nie towarzyszy nawet odrobina namysłu. Frontowi agitatorzy, których odnajdziemy nawet w ostrożnym zazwyczaj dzienniku wieszczą, że w ciągu najbliższych lat zamkną się tysiące sklepów z drożyzną, a zastąpią je masowo powstające dyskonty, które tak pokochała Polanda. Ostre dziennikarskie pióra podają ważne liczby: Pani Zdzisia, Stasia lub inna Czesia drenuje nasze kieszenie nieuzasadnioną, niemalże 30% marżą podczas, gdy miłujący nas i nasze dochody Lidl czy inna Biedronka nie ustaje w wysiłkach, aby dostarczyć nam towar tani albo od taniego tańszy. Cóż… W tym miejscu dwie dygresje: zawsze, kiedy w stanie lekkiego upojenia alkoholowego udaję się do pobliskiego memu miejscu wypoczynku sklepu Wisienka, trzeźwieję nieco na widok ceny na wieczku skiśniętego zazwyczaj serka Piątnica. Choć marża, którą z niejakim trudem w trakcie owych wizyt kalkuluję, z całą pewnością zbliża się do 50%, to mimo wszystko wydaje mi się uzasadniona wobec oczywistych trudności z dotarciem do alternatywnego punktu spożywczej redystrybucji. Można oczywiście powiedzieć, że to wyłącznie kaprys letnika, ale sięgnijmy do danych. Otóż wynika z nich, że przeciętny paragon w Biedronce czy Lidlu to ca 50 PLN, a średni promień oddziaływania tego sklepu to ok. 7 km. Tym samym każdy, kto wybierze się na wyprawę do sklepu pokona 14 km w obie strony, a podróż owa, przy średnim spalaniu 10l/100 km to, licząc wyłącznie paliwo, ca 5 PLN – tym samym atrakcyjność naszego dyskontu już się nieco obniżyła. Można oczywiście powiedzieć, że z nawiązką niweluje ją wybór towarów. Oczywiście, że można. Pytanie, jak długo ta oferta będzie faktycznie konkurencyjna.

Giganci walczą o rynek, który w 2014 roku ma przekroczyć 300 mld PLN. Grubo. Ale też w walce nie strzela się kapiszonami. Biedronka w 2015 roku chce mieć 3.000 sklepów. Aby do tego dojść (dzisiaj ma 1.700) wyda ponad 1,5 mln euro. Warto się zatem zastanowić nad ekonomiczną stroną tego przedsięwzięcia. Nie wiem oczywiście ile zamierza wtedy mieć punktów Żabka, może się jednak okazać, że nadal będzie liderem i zamiast dzisiejszych 2500, będzie dysponować siecią 4500 placówek, wydając znacznie mniej, ponieważ, jak wiadomo, jest franczyzą. Tak czy inaczej, może się okazać, że CAŁY rynek dystrybucji żywności to: Żabka, Biedronka, Tesco, Carrefour, Kaufland, Lidl, Netto i może ktoś inny. Spodziewam się, że do 2014 przestanie istnieć jakikolwiek niezależny system dystrybucji spożywki. A wtedy, drodzy czytelnicy, przekonamy się po co to wszystko było. Rynek wejdzie w fazę konsolidacji, w ramach której dokonają się przejęcia i połączenia pewnych sieci. Oczywiście regulatorzy będą temu przeciwdziałać, ale jakoś się nie spodziewam, aby miało im się udać. Za duża kasa i za duże ryzyko, że na rynku pojawi się taki na przykład Wall Mart, który jest w tej chwili największym na globie dystrybutorem żywności i nie tylko. Komentatorzy branżowi wieszczą rychły upadek wszelkiej maści hipermarketom i delikatesom podając przykład Almy oraz Piotra i Pawła, które walcząc o klienta zeszły z cenami do oferty konkurentów. Do tego grona dodałbym jeszcze Bomi, ale kłopoty tych sieci wynikają nie tyle z cenowego natarcia, co z niskiej atrakcyjności wobec konkurentów. O ile Alma zawsze podkreślała swój prestiż wystrojem, to Bomi czy Piotra i Pawła można by bez trudu pomylić z lepszym sklepem konkurentów, którzy zaatakowali szerokością wyboru asortymentu. Każdy producent dowolnie luksusowego produktu pochyli się nad ofertą wejścia do licznej dyskontowej sieci. Koncept delikatesowy nie może być formatem zbliżony do masowego, bo nie ma wtedy zbyt wiele do zaoferowania, a ci którzy go lubią, nie są w stanie go utrzymać. Upadku hipermarketów bym się nie spodziewał, ponieważ działają jako swego rodzaju centrum usług i rozrywki a mniejsze sieci mimo widocznych wysiłków na 1000 a tym bardziej 250m2 nie dostarczą takiej samej oferty jak na 45.000 m2.

Nasza, jak kto woli, pazerność albo ekonomiczna roztropność pozwoliła powstać systemowi, który za chwilę złapie za szyję dzisiejszych beneficjentów. Jak? Sieci budując półkę budują również własne produkty, obniżając tym samym koszty własnego zakupu a jednocześnie przekształcając dostawców w zleceniobiorców, którzy po prostu tracąc produkt własny wtórnie uzależniają się od sieci. Dzisiaj ten proces pozwala napędzać wojnę cenową a w efekcie korzysta Kowalski. Dzisiaj ponieważ w 10.000 mieście funkcjonuje dzisiaj średnio jeden dyskont i kilkanaście sklepów. W ciągu 3 lat okaże się, że w takim organizmie mamy 3 dyskonty i 0 sklepów niezależnych. Na półkach przetrwają tylko te produkty, które są cenionymi przez konsumentów markami, inne otrzymają nowe etykiety wpierające własne sieci i może się okazać, że w ogóle utracą zdolność produkowania na rynek niezależny. Ale to w sumie i tak mały problem, bo sieci stawiają też na własny transport skutecznie wycinający z rynku niezależny. Cóż, jak się leasinguje 100 ciężarówek oferta będzie lepsza niż na 2, a i paliw da się przecież kupować, a jakże, z dyskontem. W 2004 roku średnie miesięczne wydatki gospodarstwa domowego na żywność wynosiły 656 PLN, co stanowiło ok. 40% średniego budżetu. Dzisiaj wynoszą prawie 900 PLN a udział w średnim dochodzie spadł do 22%. Proces ten jest znany od dawna i opisany w Prawie Engla. Mierzy przy okazji skalę zmiany w tracie ostatnich 7 lat. Zmiany, którą zawdzięczamy nikomu innemu jak UE i pompowanym z niej funduszom. Koncentracja dostępu do żywości skutecznie zniweczy ten cywilizacyjny wysiłek. Dlaczego cywilizacyjny? W 2002 roku mozarella cenionej włoskiej firmy Galbani dostępna była w zasadzie wyłącznie w delikatesach Mini Europa. Inna sprawa, że nie był to jeszcze towar specjalnie popularny a cena niezmienne szokowała ekspatów wkładających ją do koszyka. Dzisiaj Galbani reklamuje się w TV i spodziewam się, że Polanda awansowała już do rynków o największej dynamice wzrostu.

Bezspornym faktem jest to, że stół finansowany średnią krajową w ciągu ostatnich 7 lat niezwykle się urozmaicił i owej rozmaitości nie odda. W zasadzie nie musi. Po prostu za ową rozmaitość znacznie więcej zapłaci. Ile? O tym zadecydują spotkania budżetowe w gabinetach zarządów monopolistycznych sieci. A te plany są już zapewne opracowane, bo sieci łącznie na rozwój w trakcie najbliższych lat wydadzą ponad 4 mld EUR. Jakoś to będą musieli odrobić. A sposób będzie oczywisty: podniosą ceny. Ktoś powie: zaczną się znowu otwierać sklepy. Czyżby? A gdzie kupią towar? A czym go przywiozą? Lepszej inwestycji niż dystrybucja żywności lub jej produkcja w najbliższych latach po prostu nie będzie, bo jak  dowodzi praktyka historyczna, limitu dla ceny chleba po prostu nie ma.

9 komentarzy