Gloria Victis

Czyli o tym jak się ma Coca-Cola do sprawy polskiej, co ma Piast do Jagiellona i łatwy zysk do upadku państwa.

„Historia uczy tylko tego, że nigdy nikogo niczego nie nauczyła” – ten popularny slogan zna praktycznie każdy. Nie każdy zadaje sobie pytanie dlaczego tak się dzieje. A powód jest prosty: są nim zazwyczaj ci, którzy owej historii powinni uczyć, a najczęściej w doskonały sposób do niej zniechęcają. Historia wymaga pasji, przekonania, że jest wiedzą, z której można i należy korzystać w dorosłym życiu. W realiach nauczania początkowego malców odstręcza się powagą wywodów, na wyższych poziomach edukacji nauka historii zamienia się w łopatologiczną windykację dat, co doskonale zniechęca do myślenia. Kluczem do świadomości narodowej, społecznej i politycznej jest zrozumienie logiki wypadków. Daty mają tu znacznie drugorzędne, bo dzięki znajomości procesów wiemy gdzie i czego w przeszłości mamy szukać.

Związek przyczynowo skutkowy to A i Z metodyki, którą należałoby stosować w nauczaniu historii. Uczmy dzieci po co był „traktat na wymarcie” Kazimierza Wielkiego, a nie przede wszystkim tego kiedy został podpisany. Wyjaśnijmy co się zdarzyło, a co nie, dzięki temu, że tron przeszedł w ręce Andegawenów – podówczas najsilniejszej dynastii w tej części Europy. Ów triumf dyplomacji nie należał do typowego repertuaru osiągnięć naszej państwowości, a uczy choćby o tym, że zapobiegliwość ma fundamentalne znaczenie dla przyszłości państwa, podobnie jak o tym, że atrakcyjny tron stanowił doskonałą trampolinę do ambitnej litewskiej polityki.

Warto również uświadomić odpowiednio wcześnie, jak istotnym punktem zwrotnym w historii gospodarczej Polski był „dualizm agrarny” – proces, który skutecznie podciął fundamenty ekonomiczne państwa polskiego! Warto uczyć od najmłodszych lat, że zaniechania z okresu prosperity opartej na handlu zbożem okrutnie się zemściły na państwie, które nie zadbało o właściwy rozwój gospodarczy. Nie bez znaczenia był tu oczywiście ustrój polityczny, w którym wszelkie daniny na aparat państwowy traktowano jak zło konieczne i element politycznego handlu. Tym samym XVI wiek ustala maksymalny pułap polskiego znaczenia na europejskiej mapie politycznej i wojskowej.

Nie mniejszym grzechem nauczania historii w Polsce jest skrajny polonocentryzm. W obrębie tego założenia uczymy dzieci, że większość naszych niepowodzeń to efekt zdrady lub oszustwa, podczas gdy tymi emocjonalnymi terminami kryje się zazwyczaj własną niekompetencję czy wręcz brak politycznego realizmu, który nadmiernie często określa się mianem mesjanizmu. Uporczywa konsekwencja w tym względzie powoduje, że młodzież nabiera przekonania, iż polityka to elegancka rozgrywka honorowych gentelmanów. O tym, że w istocie jest dokładnie odwrotnie przekonują się zazwyczaj dorośli obywatele, ale jednocześnie nie dokonują refleksji własnych historycznych wyobrażeń. Dlatego też do dzisiaj w przestrzeni publicznej powielane są kalki „alianci nas zdradzili”, „Ameryka nam nie pomogła”, itp. Jednocześnie wszelkie działania ofensywne Polski XVI/XVII-wiecznej traktuje się wyłącznie w kategoriach „wyzwalania” lub „cywilizowania”, co jest ważne o tyle, że do dzisiaj Rosja celebruje wypędzenie Polaków z Kremla jako święto państwowe! Nad wyraz dobitnie wskazuje to na ówczesną rangę Polski jako agresora. Katastrofa polityki wschodniej miała przecież swoje ważne, a jednocześnie proste, uzasadnienie. Tron znajdował się w rękach, które interesowały się dobrem zupełnie innym niż Rzeczpospolita. Król, choć wybrany, był przecież tylko wypadkową meandrów ówczesnej gry interesów. Czyż intrygi ówczesnej magnaterii doskonale skoligowanej w Europie nie przypominają gier dzisiejszego lobby finansowego? I wtedy, i teraz istotne były fructa. Racja stanu zeszła na drugi plan. Historia wystawiła bolesny rachunek jak się okazało płatny również przez ówczesnych intrygantów.

Historii należy uczyć głównie po to, aby uświadomić obywatelom jak najprędzej, że polityka to w istocie zabiegi polegające na osiągnięciu własnej przewagi kosztem innych. Zrozumienie tej kwestii walnie przyczyni się do rozumienia współczesnych programów politycznych, a tym samym unowocześni nieco archaiczne (choćby w kwestiach geopolitycznych) masowe poglądy.

I w tym kontekście grzechem pierworodnym historii współczesnej jest jej funkcja ideowo-patriotyczna, zapoczątkowana przez Sienkiewicza. Powyższe znajdowało uzasadnienie w realiach zaborczych, jak również w nietypowym okresie kształtowania współczesnej państwowości polskiej po 1918 roku. Owoż „nie gaszenie ducha” przeniosło się wprost na mitologię września 1939, Westerplatte czy Powstania Warszawskiego. Obecnie współtworzy legendę „żołnierzy wyklętych” i nie zdziwię się, jeśli któregoś dnia się dowiemy, że ostatni partyzant wyszedł z lasu w 1979. I nie idzie tu o to, aby pominąć niedolę ludzi, dla których koniec wojny okazał się początkiem nowej okupacji. Ważne jest to, aby wskazać ich polityczne racje, a tych bez właściwego sportretowania podziemia z lat wojny należycie skomentować się nie da. Założenie o prawicowym i antykomunistycznym monolicie ZWZ AK i Delegatury Rządu na Kraj to fikcja, która nie wytrzymuje choćby pobieżnych badań. Monolit oporu źle służy racji stanu. Nie uwypukla postaw, w ramach których przeciwnicy polityczni byli jednak w stanie stworzyć wspólny front. Pokazuje jednak również, że nie wszyscy potrafili się zmierzyć z pchaną przez wschodni front zmianą politycznych realiów.

Reflektorem w mrok podziemia świeci mało kto.  Pozostaje oficjalna i powierzchowna wykładnia. I wyłącznie dlatego młode społeczeństwo dzieli się na tych, których historia własnego kraju interesuje, a tym samym znajdują się w zasięgu ugrupowań o jednolitej post endeckiej polaryzacji, oraz tych, których ci pierwsi obdarzają epitetem „Europejczyków”, co jest współczesnym synonimem zaprzaństwa i niechęci dla narodowej sprawy.

Rzeczywistość jest jednak znacznie bardziej skomplikowana, a 100% przekonanie o zamachu w Smoleńsku tak samo nieroztropne jak absolutne zaprzeczanie jakoby taka sytuacja w ogóle mogła mieć miejsce. Bo historia zna wiele przypadków, kiedy zbrodnia torowała drogę polityce, ale dopiero wnikliwa analiza jej motywów pozwala w przybliżeniu określić sprawców, a i to w przybliżeniu bo niewygodna prawda nadzwyczaj długo zalega w archiwach chętnie nie opuszczając ich w ogóle. Stolica Apostolska po dziś dzień trzyma w sekrecie kulisty wielu zawartych pod jej auspicjami pokojów, a także wypowiedzianych wojen. Najwyraźniej uważa się do dzisiaj, że fakty sprzed stuleci mogą dalej być niewygodne. Zapewne nie bez przyczyny, bo imperatywy mocarstw okazują się często niezmiennie od stuleci podobnie, jak służących im przez wieki ludzi.

W Hiszpanii Coca-Cola kręci spoty z polskim budowlańcem, któremu litościwie pomaga się pustymi opakowaniami. Oburzeni podnoszą głos, że w tej Hiszpanii „nasi” ginęli w wąwozie Samosierry. Co ciekawe, nie pamiętają jednak, że walczyliśmy wtedy po przeciwnych stronach. Czyli nie po to aby Hiszpanom wolność dać, ale po to aby im odebrać. I mimo to zapewne odnoszą się do nas lepiej niż Holendrzy, za których ginęliśmy pięknie w trakcie przeforsowanej przez Montgomery’ego operacji Market Garden. Hiszpanie ze współczuciem ofiarowują nam Colę, Holendrzy gdyby mogli wysłali by dzisiaj do gazu.

I dlatego należałoby uczyć, że krwią i życiem szafować trzeba roztropnie, a nie poświęcać ją za wolność i to szczególnie waszą, bo na naszą już często jej nie wystarcza. Najwyższy to czas, bo Europa wchodzi w okres dekompozycji. Nie po raz pierwszy i zapewne nie po raz ostatni.

16 komentarzy

Sayonara

Czyli o tym, że mit państwa opiekuńczego upada, japońskie doświadczenia powinny uczulić przyszłych i obecnych emerytów, a dyplomacja to również sztuka dbałości o detale.

Minęła niedawno pierwsza rocznica katastrofalnego trzęsienia ziemi i uderzenia tsunami na południowo-wschodnią Japonię. Zagraniczne media wypełniły  podsumowania osiągnięć i porażek ostatniego roku, w naszych – kilka wzmianek i to głównie pod kątem protestów przeciwko energii atomowej w Europie. W zasadzie nie powinno mnie to dziwić. W kraju nad Wisłą tradycyjnie ważniejszy jest news z wizyty prezydenta w Łomży niż informacje ze świata.  Taka specyfika.

Można by zadać pytanie retoryczne: po co w ogóle się tą Japonią interesować? Otóż kilka powodów by się znalazło. Pierwszy z brzegu byłby następujący: reforma emerytalna o której pisałem już swego czasu (Japonia Kraj Zachodzącego Słońca?). Warto się zainteresować tym zagadnieniem, ponieważ z jednej strony obecnie dominuje nasze życie polityczne, a z drugiej obnaża bezradność jednego z najsilniejszych państw na świecie.

Zeszłoroczny kataklizm najboleśniej dotknął chyba właśnie osoby starsze. Ewakuacja przebiegła wzorowo, o wsparciu organizowanym przez Yakuze napisała prasa na całym świecie,  a tymczasowe osiedla wyrosły w ekspresowym tempie. Może się jednak okazać, że starsi przesiedleńcy dokonają żywota w owych prowizorycznych barakach, a młodsi się w nich zestarzeją. Bo odbudowa traktowana jest prostym algorytmem efektywności. Środki płyną tam, gdzie zwrot z ich inwestowania będzie najwyższy. Dzięki temu odbudowywane przez koncerny fabryki uruchomią się ponownie już jako najnowocześniejsze na świecie. Trudno się dziwić, że konfucjański światopogląd taktuje również poczynania lokalnych władz, które równie ekonomicznie ustalają własne inwestycyjne priorytety. Drogi i mosty prędzej czy później zostaną odbudowane, a że najpewniej najpierw te o znaczeniu istotnym dla gospodarki, może się okazać, że ludzkie siedziby w ich okolicy są co najmniej zbędne.

Mimo tęgiego uderzenia, w skali makro jest pewnie lepiej niż można by się spodziewać. Mimo iż GDP wzrósł tylko 0,7% zamiast prognozowanych wcześniej 2,3% w 4Q 2011, to nadal jest to wzrost mimo kataklizmu, podczas gdy wiele europejskich krajów nawet na taki wynik nie może liczyć. Nikkei jest wprawdzie nadal kilka punktów poniżej wyników poprzedzających 10 marca 2011, ale SP500 jest raptem 6% powyżej swoich notowań w tym samym czasie. Skąd zatem te wyniki?

Teorii jest wiele, przy czym mało kto pamięta, że Japonia jest w recesji już od lat 90-tych, a większość metod pobudzania wzrostu zdążyła się tam spektakularnie zblamować. Tym samym obecne postępy to w znacznej mierze rezultat „monetary easing” – jak to zgrabnie określa się dzisiaj pospolite drukowanie pieniędzy. W świecie, który wydawać po prostu musi, okazuje się to techniką skuteczną. Mimo masowej produkcji yen radzi sobie nieźle, a w szczycie niedawnej paniki walutowej ustalił nawet okresowe maxima.  Choć  powinien się ostro zdewaluować, trwa. Równolegle Bank of Japan ustala sobie inflacyjny cel na poziomie 1%, co już brzmi doprawdy surrealistycznie.

Gdyby w Polandzie pojawił się choćby cień ochoty do drukowania pieniędzy w ekspresowym tempie osiągnęlibyśmy rekordowe zeszmacenie naszej słabosilnej waluty, a 6 PLN za EURO mogłoby się stać nowym rynkowym standardem. No ale do tego nie dojdzie, zbyt mocno jesteśmy kontrolowani. Obsesja? Warto wiedzieć, że w Ministerstwie Finansów istnieje specjalny departament, którego celem jest ustalanie polityki oraz koordynowanie działań coraz groźniejszych Urzędów Kontroli Skarbowej. Ów niezwykle interesujący departament z rozbrajającą szczerością nazwano Departamentem Ochrony Interesów Finansowych Unii Europejskiej (http://www.mf.gov.pl/dokument.php?const=6&dzial=9&id=23533&typ=news ). Jakaż to zgrabna nazwa prawda? Taki miły wyznacznik pryncypiów.

Tajemnica powodzenia programów ratunkowych opartych o pospolite drukowanie pieniądza ma zdaje się dwa proste uzasadnienia. Jedno to „upłynnienie” fundamentalnych zasad mikroekonomii, a drugie popyt na produkowaną walutę. Drukowane jeny płyną sobie za granice i tak długo jak długo za nią pozostaną „japan recovery process” będzie przebiegał spokojnie.

Kolejna analogia polsko-japońska to problem tezauryzacji. W Polsce depozyty ludności biją kolejne rekordy płucząc rynek z gotówki w obiegu. Tego niedoboru nikt nie uzupełnia, ponieważ banki ograniczają akcję kredytową, gospodarka oszczędza, a państwo nie może drukować pieniędzy. Dodatkowe ograniczenie gotówki w obiegu wywoła wymuszone centralnie ograniczenie zadłużania się przez samorządy. Maleją również fundusze unijne. W Japonii problem był swego czasu tak duży, że w bankach wprowadzono oprocentowanie ujemne, swoistą karę za przetrzymywanie gotówki poza obiegiem. Podziałało średnio.

W sumie trudno się dziwić, bo środki w bankach trzymają nie ci którzy mają pomysł co z nimi zrobić lub ci którzy gotówki potrzebują. Deponują je zapobiegliwi, którzy nie widzą innych atrakcyjnych alternatyw. Tym samym ani w Japonii ani u nas nie zwiększyły się oszczędności zapobiegliwych gospodarstw domowych. To zamożni zrobili się ostrożniejsi. Lokat na inwestycje łatwo nie zamienią.

Japonia miała możnych sprzymierzeńców w procesie animacji własnego rynku. My nie mamy w tej kwestii na kogo liczyć, bo w Europie dwu prędkości mandaty w naszej, wolniejszej są wyższe i znacznie chętniej wystawiane. Portugalia jechała po pijaku i jeśli teraz w ogóle otrzeźwieje Brukselę ucieszy to bardziej niż nasza mozolna jazda w zgodzie z najnowszymi ograniczeniami. Niestety bez łamania przepisów reformy emerytalnej przeprowadzić się nie da. Dlaczego? Ponieważ uratowanie przyszłych emerytur to nie tylko wydłużenie wieku emerytalnego. To istotne, ale nie najważniejsze posunięcie w sytuacji, w której zakłada się, że emeryci przeżyją i tak do 15 lat na emeryturze. To prawie połowa efektywnego okresu składkowego! Sukces reformy emerytalnej wymaga zwiększenia dzisiejszych obciążeń, a to jest politycznie trudne do przełknięcia. Ale było by wyjście: system zachęt podatkowych. Tyle, że tu mamy unijny szlaban.

Ciekawym miernikiem polsko-japońskich realiów była dla mnie wizyta w rezydencji ambasadora Japonii zorganizowania dla podsumowania polskiego wkładu w odbudowę kraju kwitnącej wiśni. W kuluarach większy i mniejszy biznes przeplatany równie zróżnicowanymi donatorami i polityką podziwiał zdjęcia odbudowujących się obiektów, a także rysunki dzieci z dotkniętych kataklizmem obszarów, które w ramach programu pomocy znalazły się w Polsce. Podniosłość chwili podkreśliła swą osobą małżonka urzędującego Prezydenta RP. Pierwsza dama w tandemie z ambasadorem wygłosili dwa zgrabne i ogólne przemówienia.

Wyszedłem rozczarowany. Spodziewałem się garści informacji o Japonii, czytelnego zaprezentowania osiągnięć ostatnich 12 miesięcy. Nieznajomy obok mnie liczył na podsumowanie polskiego wkładu. Cóż, nasza obecność w gronie donatorów świadczy doskonale o japońskiej dyplomacji, ale jednocześnie pozwala sobie wyrobić opinię o długości listy darczyńców. Pan ambasador litościwie kwotami nie operował.

Tak czy inaczej poczyniłem kilka interesujących obserwacji, bo nie ma to jak  small talk z przedstawicielami innych kultur. W czasach PRL mieliśmy być drugą Japonią, ale jak wiadomo nam się nie udało. Teraz też się raczej nie zanosi.

10 komentarzy

Limes superior

Czyli o tym, że świat uderza głową w sufit, media są niezbędne, a Iran nie jest jedynym krajem, który można by podbić.

Kiedy jesienią 1986 roku wydawało się, że już nic nie jest w stanie zapobiec rozpędowi irańskiej rewolucji, a szala w wojnie przechylała się coraz bardziej na stronę ajatollahów, na politycznej szachownicy pojawiła się figura, której istnienia nikt wcześniej nawet się nie domyślał. Otóż 5 października 1986 w obszernym artykule „The Sunday Times” ujawnił kulisy izraelskiego przemysłu atomowego wraz z informacją, że kraj ten posiada ponad 100 gotowych głowic bojowych. Te oraz inne szczegóły dotyczące izraelskiego ośrodka atomowego Dimona ujawnił Mordechaj Vanunu, technik zatrudniony od wielu lat w tym supertajnym ośrodku. W medialnej wrzawie, która wybuchła zaraz po publikacji nie brakowało zarzutów. Wiele znanych tytułów w tym oficjalne media izraelskie podważały wszystko, co „The Sunday Times” ujawnił w swoim raporcie. Co ciekawe swoich rewelacji nie mógł publicznie przedstawić sam Vanunu, ponieważ tuż przed publikacją… wyleciał do Rzymu z przygodnie poznaną kobietą. W Rzymie zniknął.

I choć oczywiście Izrael zaprzeczał jakoby technika porwał Mosad, światowe media popierające krucjatę przeciw kilotonom w gestii Knesetu domagały się prawdy. Wiadomość była jednak tak fantastyczna, a atomowy klub na tyle hermetyczny, że informacjom Vanunu nie dawano wiary. Nie bez przyczyny jego raport ujawniono w Wielkiej Brytanii, tamtejsi specjaliści od broni jądrowej zbadali prawdziwość raportu i nie mieli najmniejszych wątpliwości co do jego autentyczności. O ile zatem o broni dowiedziały się zachodnie rządy, to nadal nie skonsumowała jej odpowiednio opinia publiczna. I być może dlatego właśnie pewnego dnia świat obiegło następujące zdjęcie:

To właśnie Mordechaj Vanunu w drodze na rozprawę sądową. Napis na dłoni wyjaśniał wszystko. Świat dostał dowód. Rząd Izraela oficjalnie przyznał się do posiadania Vanunu na swoim terytorium a następnie w zamkniętym procesie skazał go na 18 lat więzienia. Co ciekawe, z prawnego punktu widzenia, Vanunu nie był już wtedy Żydem. Nawrócił się na chrześcijaństwo. Powyższe, jak łatwo sobie wyobrazić, dodatkowo zohydziło go w oczach izraelskiej opinii publicznej. Ale świat dostał dowód: bojownik o prawdę będzie gnił w więzieniu. Nad tym, że jedne z najlepszych służb na świecie nie zadbały o izolację więźnia, nie zastanowił się nikt. A czemu to jest istotne?

Otóż w sensie praktycznym informacje Vanunu niczego nie zmieniły. Izraelski program atomowy przez lata wspierała Francja i to jej technologia stała u podstaw budowy pierwszego, a potem głównego reaktora w Dimona. Nie inaczej było zapewne z USA. Atomowy tasak w rękach Izraela był w zasadzie tajemnicą poliszynela. Było nie było, próby jądrowe, choć prowadzone w RPA, nie mogły umknąć uwadze stosownych agencji.

Jest jednak zasadnicza różnica pomiędzy spekulacją a dowodem, szczególnie w tak specyficznej dziedzinie jaką jest polityka. Arsenału jądrowego trudno użyć w starciu z bezpośrednimi sąsiadami: efekt popromienny zagrozi w tym ujęciu w równym stopniu atakującym i atakowanym. Znaczenie rakiet sprowadza się do skutecznego odstraszania i to na większym dystansie. Tym samym adresatem komunikatu wysłanego przez Vanunu był w praktyce Ajatollach Chomeini. To tam izraelskie głowice mogły spadać bez ryzyka wtórego skażenia ziemi narodu wybranego.

Atomowy Izrael zmienił układ sił w regionie. Iran musiał się liczyć z nowym zagrożeniem a głoszenie „krucjaty do ziemi świętej” wymagało uwzględnienia efektu popromiennego w Teheranie. Poza tym Chomeini – „Człowiek roku 1980” tygodnika TIME, znał zasady jakim rządziła się światowa opinia publiczna. Wojna jądrowa była głównym straszakiem tamtych czasów. Walcząc dalej prowokował jej wybuch. Na efekty tej rozsądnej kalkulacji nie trzeba było czekać. W niecałe półtora roku od rewelacji Vanunu było już po wojnie. Bo o ile o atomie wiedziały nawet wszystkie rządy, to nie wiedziała o nim opinia publiczna.

Dzisiaj na naszych oczach dokonuje się niebywała eskalacja konfliktu na linii świat – Iran. Prawie codziennie otrzymujemy nowe informacje, wedle których (zdaniem takich czy innych źródeł) potwierdzają się kolejne informacje o tym, że Iran kontynuuje prace nad bronią jądrową. Ponieważ jak do tej pory nie elektryzowały opinii publicznej w stopniu wystarczającym, od ubiegłego piątku dowiadujemy się, że Iran jest być może gotowy do uderzenia jądrowego na… terytorium USA! Jeszcze dwa, trzy tygodnie, a zajmie miejsce ZSRR z czasów zimnej wojny. O tym, jak absurdalny jest tego rodzaju zarzut najlepiej świadczy następująca mapka

Taki praktyczny rzut oka na amerykański potencjał wojskowy wokół Iranu pozwala sobie odpowiedzieć na pytanie czy jakakolwiek rakieta z głowicą bojową opuści przestrzeń powietrzną tego kraju.

O co zatem chodzi? Izrael w powtarzających się seriami agresywnych wypowiedziach jest gotów bombardować instalacje nuklearne. Tamtejsi oficjele przyznają w zasadzie, że ich państwo jest politycznie i wojskowo gotowe do wojny. Pozostaje jednak jeden problem: ktoś to tego Iranu po takich uderzeniach będzie musiał wkroczyć. Armii Izraelskiej jest po prostu za mało tak więc swoje bazy musieliby ponownie opuścić amerykanie. I tu jest kłopot szczególnie w roku wyborczym. I zapewne dlatego Iran powoli staje się przeciwnikiem całego świata. Iran zmierzający do uderzenia jądrowego na USA to już globalny agresor i może mieć na celowniku również Londyn, Paryż a może i Moskwę. Tym samym to już nie wylęgarnia światowego terroryzmu. Niebawem dowiemy się, że to nowy nazizm.

I doprawdy trudno prorokować jak się rozstrzygnie ta partia szachów. Można jedynie liczyć na to, że podobnie jak poprzednio, w ostatniej chwili pojawi się jakiś czynnik zewnętrzny, który wpłynie na układ sił. Bo jeśli tak się nie stanie a amerykańscy chłopcy w akompaniamencie taktycznych uderzeń wkroczą do Teheranu, świat znajdzie się na bardzo niebezpiecznej krawędzi.

Nie jestem sympatykiem Iranu. Nie jestem islamistą. Nie jestem również syjonistą. Historia świata dowodzi jednak, że tam gdzie do polityczno-gospodarczych rozgrywek angażuje się wielkie masy ludzkie, plany analityków sprawdzają się rzadko.

I w takim ujęciu znacznie bardziej bym wolał, aby Bundeswehra najechała Norwegię w ramach stabilizacji własnej gospodarki. Długiej kampanii bym się nie spodziewał. Quisling ma zapewne do dzisiaj swoich zagorzałych fanów. W praktyce być może obyłoby się bez choćby jednego wystrzału. Ot, takie wcielenie do UE.

Norwegia druga na świecie pod względem eksportu gazu i siódma pod względem eksportu ropy naftowej. Niezadłużona. Z olbrzymimi rezerwami złota.

To po prostu niesprawiedliwe 🙂

1 Comment

RAMBO

Czyli o tym, że łatwiej żołnierza wysłać na front, niż zająć się nim kiedy już z niego wróci. Szczególnie pozornie zdrowy.

Najprawdopodobniej w tej właśnie jednostce służył nasz człowiek z gór, czyli odnaleziony niedawno tajemniczy Włodzimierz N. W toku kolejnych doniesień prasowych tajemniczy jest jakby mniej. Dla odmiany zachowanie MON w tej sprawie robi się tajemnicze coraz bardziej. Rozumiem oczywiście, że po części jest to efekt dyrektyw politycznych w ramach których nasze państwo jest empatycznie dynamiczne wszędzie tam, gdzie pojawiają się media, ale obecna reakcja jest znacznie bardziej zastanawiająca. Czemu? Choćby dlatego, że nasz weteran jest zapewne nieubezpieczony, a takiego „pacjenta” nie chce mieć żaden szpital. A tu, pełna mobilizacja. Wojskowi lekarze zajmą się troskliwe i to praktycznie zaraz.

W świetle zbliżającego się głosowania ustawy o weteranach, taki incydent spada władzom praktycznie z nieba. Trudno bowiem o lepszy przykład tego, co może się przytrafić ludziom pozbawionym opieki po powrocie z misji w strefie wojny. Opinia publiczna potraktowana takim odkryciem na pewno ciepło odniesie się do było nie było kosztownej, ale bardzo potrzebnej ustawy. Ustawy dodajmy, która zaczyna się powoli odnosić do coraz większej grupy ludzi, co z automatu umieszcza ją na radarach politycznych czynowników. Weterani i ich rodziny to spory kapitał, który może się przydać przy kolejnych wyborach. Ostatnie nie były dla wojskowych łaskawe. Mimo, iż uchwalenie ustawy było gromko zapowiadane ostatecznie do niego nie doszło. Najwyraźniej teraz atmosfera jest lepsza być może dzięki rozstrzygnięciom w sprawie Nangar Khel które ośmieliły polityków do pochylania się nad losem ofiar wojny noszących mundury. Tyle, że nie tłumaczy to do końca niezwykłej dynamiki ministerstwa w przypadku Włodzimierza N. Być może chodzi tu jednak o coś jeszcze i ma związek z jednostką w której służył.

Jej historia sięga bardzo głęboko w przeszłość i referuje do okresu kiedy powstawały  jednostki specjalne w LWP. Z Bydgoszczą przez lata związana była 56. kompania specjalna, jednostka przygotowywana pierwotnie do głębokiego rozpoznania na odcinku na którym atakować miały polskie jednostki. Interesujące jest jednak co innego. Otóż pod koniec lat 80-tych zakres szkolenia tej jednostki uległ zasadniczej zmianie: model ofensywny zastąpiono ściśle defensywnym. Trenowano sabotaż, organizację działań partyzanckich, współpracę z agenturą (w tym AWO) i eliminację zdrajców na własnym terenie. Jakkolwiek może to brzmieć nieco fantastycznie, trudno się oprzeć wrażeniu, że tą (a być może i podobne jej jednostki) szkolono na wypadek niekorzystnych rozdań na politycznym stoliku. Było nie było, większość przewrotów dokonuje się w oparciu o formacje desantowe i specjalne. Na istnienie jakiegoś politycznie niepoprawnego scenariusza wskazywałoby jeszcze coś innego: tempo, w jakim doświadczona i wysoko specjalizowana jednostka została rozformowana, a jej kadry rozparcelowane po innych pododdziałach. Co ciekawe, to właśnie z 56. KS wywodzi się obecny Dowódca Wojsk Specjalnych Generał Patalong, od lat ulubieniec polityków różnych opcji i nasz najważniejszy komandos.

Tak czy inaczej, w Bydgoszczy pozostały sprawdzone wzorce szkoleniowe, a pewnie i kadry, w oparciu o które sformowano polską formację PSYOPS. Formację, która zajmuje się w skrócie zabezpieczeniem ideologicznym naszej obecności wojskowej na misjach zagranicznych. Tyle, że pod płaszczykiem odbudowy dróg i szkół, pomocą w leczeniu i tym wszystkim co ma uprzyjemnić najechanym obecność naszego wojska kryje się jeszcze jedna działalność: budowa lokalnej agentury.

Wiadomo, że Włodzimierz N. zajmował się pracami analitycznymi, jak również to, że zaliczył dwie misje Liban w 2001 i Irak w 2003, po której to misji został uznany za niezdolnego do służby wojskowej. Tym samym, Minister zainteresował się dzisiaj facetem który od prawie 10 lat z wojskiem nie ma nic wspólnego.  Ciekawe prawda? Jeszcze ciekawsze jest to, że rodzina komandosa wybierając się po niego do Zakopanego zrezygnowała z transportu zaoferowanego przez Policję.

Nasuwa się zatem pytanie, gdzie był i co robił Włodzimierz N. od 2003 roku do dzisiaj. Nie zdziwię się specjalnie, jeśli się okaże, że ….. podróżował. A już w ogóle bym się nie zdziwił, gdyby się okazało, że udzielał się w jakiejś misji UN albo jakiejkolwiek innej organizacji w Iraku lub gdziekolwiek indziej w rejonie konfliktu. Alternatywnie możne się okazać, że po prostu wysiadła mu psychika i odkleił się od zdrowego ciała społeczeństwa. Tyle, że w tym wariancie nie znajduje najmniejszego uzasadnienia szczególne zainteresowanie Ministerstwa i jego chęć do przywracania renty! Dodajmy, że mowa tu o Ministerstwie, które zazwyczaj robi co może, by uchylić się od próśb weteranów o leki czy finansowanie drogich kuracji po urazach odniesionych w walce. A tu niespodzianka.

Istnieje również spore prawdopodobieństwo, że facet spokojnie roztopi się gdzieś w zakamarkach warszawskiego szpitala wojskowego i z jakiegoś kolejnego komunikatu dowiemy się, że zbiegł. I znikł. Albo tez niczego więcej się nie dowiemy. Bezdzietny facet, władający arabskim to przecież typowy model bezdomnego. Było nie było, znaleziono go bez dokumentów za to z bagnetem USMC i garotą. We wprawnych rękach to wystarczające utensylia aby zdobyć coś do pożywienia.

Mniejsza o detale CV naszego bohatera. Mniejsza o to, czy incydent był wyreżyserowany czy wydarzył się naprawdę. Włodzimierz N stał się kolejnym przyczynkiem do dyskusji na temat efektów polityki państwa realizowanych za pomocą sił zbrojnych. Choć żołnierze jadą na misje na ochotnika to wybierają się na wojnę w mundurach i w ramach narodowych formacji. I choć coraz częściej słychać głosy, że nie różnią się zbytnio od najemników to autorzy tych opinii zapominają o kwestii fundamentalnej: pojechali tam gdzie zapragnęło ich wysłać Państwo Polskie. I choć nie podoba nam się wojna w Afganistanie czy Iraku to w sensie społeczno – politycznym niechęć do niej nie różni się niczym od niechęci Francuzów do walki o Gdańsk. Niechęci którą traktujemy jak zdradę nawet dzisiaj. Mechanizm jest bowiem taki sam: realizacja zobowiązań politycznych

Problem ofiar współczesnych wojen uwypukli w sposób szczególny zbliżająca się 30-sta rocznica marketingowej wojny o Falkandy – Malwiny. Marketingowej, ponieważ dla obydwu stron konfliktu miała wyłącznie wymiar polityczny: w kategoriach strategicznych i wojskowych nie miała najmniejszego znaczenia. W tym stwierdzeniu nie ma rzecz jasna nic odkrywczego. Interesujące może być co innego – liczbie 255 zabitych w akcji towarzyszy inna, znacznie bardziej mroczna. Otóż zdaniem ekspertów, w efekcie kolejnej lawiny wspomnień, liczba samobójstw wśród żołnierzy tej wojny przekroczy 300.

Każdy z samobójców to oczywiście ofiara PTSD, czyli starej dobrej nerwicy okopowej, która uczestnikom konfliktów zbrojnych towarzyszy od bardzo dawna. Jej dzisiejsza popularność to efekt szeregu zmian społecznych ,w tym najistotniejszej: weteran wie, że może być również ofiarą; wie, że może okazywać „niemęską” słabość. Literatura na temat PTSD jest obfita i rośnie praktycznie z każdym rokiem, ale wnioski pozostają niezmienne: nie ma to jak sprawiedliwa wojna w obronie własnych granic, a następnie pieczołowicie pielęgnowana pamięć o tych wydarzeniach ze szczególnym uwypukleniem roli weteranów. Taki zabieg społeczny pozwala im najlepiej znieść koszmar walk i zrelatywizować własny udział.

Współczesne wojny relacjonowane online i jednoznacznie określane mianem niesprawiedliwych lub niepotrzebnych, skutecznie wyłączają elementy społecznej akceptacji i wydać to dobrze w Polsce, w której kult wojska jest na poziomie porównywalnym z Niemcami.

I choć trudno się temu dziwić należy zastanowić się nad skutkami takiego podejścia. Warto pamiętać, że ostrzelani, doświadczeni w boju żołnierze, podoficerowie i oficerowie wracają do jednostek, z których są najczęściej zwalniani do cywila (emerytura) lub przenoszeni na stanowiska administracyjne (redukcja etatów). W obydwu przypadkach, zdrowi, młodzi faceci muszą się nagle odnaleźć w roli emerytów (jeśli mieli szczęście) lub urzędników, co wywołuje na przykład sytuacje, w których frontowy żołnierz musi wykonywać rozkazy często młodszego a starszego stopniem  „wojaka”, który walczył wyłącznie na froncie koteryjnych zagrywek w sztabie, okręgu, ministerstwie niepotrzebne skreślić.

Znam osobiście przypadek, w którym oficer wylądował jako szef ochrony pewnego przemysłowego obiektu. Zaskoczony właściciel, zaprosił go do siebie z pytaniem dlaczego nie zajmuje się czymś bardziej odpowiednim. W krótkich żołnierskich słowach por. X stwierdził, że po powrocie miał już osiągnięty wiek emerytalny, a jego obfite doświadczenie zawodowe nigdzie nie jest potrzebne. Właściciel firmy postanowił szerzej wykorzystać możliwości oficera, co bardzo szybko zaowocowało uformowaniem zgrabnego plutonu bojowego złożonego z byłych podkomendnych w większości bezrobotnych po powrocie z wojny. Sęk w tym, że o ile tu i ówdzie dzięki weteranom biznesmenowi zaczęło się wieść coraz lepiej, to pluton bojowy zaczynał uwierać go coraz bardziej. Czemu? Otóż panowie nadmiernie wypatrywali okazji do „akcji”, prowokując całkowicie niepotrzebne problemy. Wyłącznie dzięki stabilnej psychice por. X udało się znaleźć właściwe ujście dla energii krewkich podkomendnych. Można by powiedzieć ujście modelowe. Będąc na etatach biznesmena zajmują się szkoleniem pracowników i ich dzieci,  a także młodzieży ze szkół w tej miejscowości.

Jeśli państwo nie poradzi sobie z weteranami, weterani zaczną na owe państwo oddziaływać i to niekoniecznie w taki sposób, jak samotny facet odnaleziony w górach. Doświadczeni operatorzy prędzej czy później zaludnią albo organizacje paramilitarne albo grupy przestępcze lub jedno i drugie razem.

Broni nikt rozsądny nie zostawia bez opieki.

6 komentarzy

Iron Lady

Czyli o tym, że można być wielkim politykiem, ale nie można sobie poradzić bez możnych protektorów…

Na ekrany polskich kin wszedł film o Margaret Thatcher, a na łamach gazet zagościła dyskusja o bohaterki twórczości i talencie. Pośród mniej lub bardziej rzeczowych sporów, jak zwykle najdziwniejszy jest ten, który toczy się na łamach GW. To tutaj Witold Gadomski i Wojciech Orliński, każdy ze swej strony, mierzą się z mitem „Iron Lady” i jak łatwo sobie wyobrazić, choć obsadzeni w przeciwnych rolach, obaj ulegają przewodniej linii politycznej publikatora, w którym występują.

Komentowanie polityki Iron Lady bez choćby zarysu historii politycznej Wielkiej Brytanii jest po prostu pozbawione sensu. Każdy polityk rośnie i upada w ściśle określonych warunkach społeczno-ekonomicznych, które wymuszają na nim odpowiedni koloryt rządzenia.

Lata 1945-1979 to okres śmiertelnych zapasów pomiędzy Konserwatystami i Laburzystami, przy czym ów pojedynek aż do 1979 roku wygrywali raczej lewicowcy. Trudno się temu dziwić, politycy Labour Party funkcjonowali w strukturach w sposób naturalny przychylnych ZSRR, a tym samym niechętnych USA. Te 34 lata to dla Brytyjczyków powolny, ale bardzo widoczny upadek znaczenia politycznego na świecie, pełen mniej lub bardziej bolesnych policzków, takich jak utrata kolonii, a na rynku europejskim francuskie veto dla wstąpienia Albionu do EWWiS – faktycznego gospodarczego protoplasty dzisiejszej UE. Laburzyści wyniesieni do rządzenia między innymi potęgą związków zawodowych, nie mogli się z nimi konfliktować, prowadząc tym samym do sytuacji, kiedy wielkie organizacje pracownicze niemalże domagały się sterowania państwem. Obfita historia politycznych sfarów, wyborów przedterminowych, a także intryg inspirowanych przez służby specjalne dowodzi, że polityka polska bynajmniej nie ma monopolu na tym polu :). Polanda miała swoją aferę Olina, Wielka Brytania Harolda Wilsona – premiera który został zmuszony do ustąpienia w 1976 roku. Nota bene wyparował z polityki praktycznie całkowicie tracąc również fotel przewodniczącego Labour Party. Jak się go pozbyto? Otóż MI5 nie tylko fabrykowała doniesienia o jego agenturalnej przeszłości i kolportowała je poprzez wpływowych, związanych ze służbami dziennikarzy, ale organizowała również strajki w Irlandii Północnej! Co ciekawe, na fotel premiera a także szefa laburzystów wskakuje wtedy James Callaghan autor siłowych rozwiązań w Ulsterze, który już w 1968 roku jako minister spraw wewnętrznych zdecydował o wysłaniu do Irlandii jednostek specjalnych. Gdyby nie jego decyzja, do słynnej „Krwawej Niedzieli” być może w ogóle by nie doszło. Masakra w Londonderry jest tym samym dla mitu IRA, czym Kopalnia Wujek w etosie Solidarności. I tu i tu oddano strzały do bezbronnych ludzi. W obu przypadkach nie udowodniono odpowiedzialności wyżej niż na szczeblu dowodzenia interweniującym oddziałem.


To właśnie polityczna aktywność Labour Party rozpala konflikt w Irlandii, którego symbolem stanie się później Margaret Thatcher. Skąd ta miłość lewaków do Ulsteru? Wynik politycznej kalkulacji. Potrzebowali głosów ulsterskich unionistów z uwagi na kruchą przewagę nad Konserwatystami.

Lata 70. w Anglii to niemalże wojna domowa. Przerwy w dostawach prądu stosowane przez związki górników jako instrument wpływu na władze, milicje robotnicze atakujące łamistrajków, a także powtarzające się seriami protesty w każdej dziedzinie życia w połączeniu z kryzysem paliwowym w drugiej połowie lat siedemdziesiątych stworzyły po raz pierwszy warunki, w których klasa robotnicza miała niemalże dość sama siebie. Interesujące jest jednak to, że mimo zmieniających się sympatii nadal liderem sondaży był właśnie James Callaghan, premier z Partii Pracy. Bo choć nastroje się zmieniały, nadal trudno się było spodziewać radykalnego rozstrzygnięcia. I wtedy właśnie konserwatyści postanowili skorzystać z pomocy fachowców. Narodził się marketing polityczny, a o pomoc w organizacji kampanii zwrócono się do Saatchi&Saatchi. Prosty reklamowy lead trafił do wyborców. Umiejętna gra słów zadziałała na wyobraźnie.

To, że w tłumie na zdjęciu stoją statyści nie miało większego znaczenia. Plakat miał swoją moc. Iron Lady nazwana tak zresztą przez sowieckie mass media, a nie własnych publicystów uchwyciła stery rządów. Czym właściwie jej polityka różniła się od tej, jaką usiłowali realizować rządzący na przemian liberalni i konserwatywni politycy?

Margaret Thatcher postawiła na konflikt z ZSRR. Dzięki temu wraz z pojawieniem się Ronalda Reagana natychmiast zdetronizowała Francję jako rozgrywającego w europejskiej polityce, a następnie konsekwentnie zaadaptowała „reaganomikę” do własnego systemu władzy. Jej Anglia dostała „bonus life”. USA pozyskały wiernego sojusznika w walce z Rosją, a na dodatek umocniły się w Europie. O tym jak sojusznik był wtedy Ameryce potrzebny, najlepiej świadczy choćby Nikaragua. Waszyngton wspierał Contras, tymczasem rząd Francji otwarcie pomagał Sandinistom, podobnie jak wcześniej lewicowej partyzantce w Salvadorze. Ówczesna Europa znacznie bardziej obawiała się amerykańskiego radykalizmu niż „oswojonego” ZSSR, a o takie poglądy dbały socjalistyczne rządy praktycznie w każdym ówczesnym europejskim kraju.

Iron Lady i jej agresywna retoryka jak ulał pasowała do amerykańskiej linii odbudowywania pozycji na świecie, nadwyrężonej klęską w Wietnamie i „miękką” administracją Cartera.

W zasadzie w bardzo podobny sposób Thatcher dorobiła się pozycji symbolu twardego kursu wobec IRA, zawdzięczając to głównie medialnej wrzawie w sprawie Bobbiego Sandsa. Ów bojownik IRA w trakcie kolejnej odsiadki zorganizował w więzieniu bunt przeciw traktowaniu osadzonych członków IRA jako więźniów. Domagał się dla nich statusu jeńców wojennych. Owo żądanie było o tyle uzasadnione, że taki status przyznano więźniom IRA w 1972 i to za rządów ….. konserwatystów! Uprawnienia odebrano w 1976 roku, kiedy to u władzy była Partia Pracy, a premierem Callaghan, ten sam który wysłał wojsko do Ulsteru po raz pierwszy.

Kiedy 1 marca 1981 Bobby Sands rozpoczął swoją głodówkę nie mógł sobie zdawać sprawy, że na realizację jego postulatów nie ma najmniejszych szans, bo rząd Jej Królewskiej Mości Elżbiety II pod wodzą Margaret Thatcher ma już zupełnie inne pryncypia. Głodówka zorganizowana przez Sandsa od początku miała jeden cel: wygenerowanie jak największego zainteresowania mediów. Niezwykłym wsparciem dla tej kampanii okazała się nagła śmierć Franka Maguire, stronnika IRA, posła do brytyjskiego parlamentu. Działacze i wolontariusze rozpoczęli natychmiast kampanię wyborczą. Głodujący więzień Bobby Sands stał się kandydatem do parlamentu. Choć można by deliberować nad tym, czy ów szczęśliwy zbieg okoliczności to wynik słabego serca 51 letniego Maguire, czy też raczej zaaplikowanej mu substancji chemicznej, bezspornym faktem pozostaje co innego: 9 kwietnia Bobby Sands został legalnie wybrany do parlamentu. Jeśli domniemanie spisku wydaje się komuś absurdalne, warto zauważyć, że Sands nie był kandydatem oczywistym! Kandydatów było 3, w tym Noel Maguire, brat nieboszczyka. Ale po spotkaniu z bojówkami IRA ….. zrezygnowali :).

Warto przy okazji zwrócić uwagę, że mimo wielkiego zainteresowania mediów i mobilizacji szeregu środowisk nie było to miażdżące zwycięstwo, co świadczy niejako o ówczesnej popularności IRA w terenie. Takie szczegóły nie mogły umknąć uwadze Pani Premier. W efekcie nie ugięła się przed żądaniami, twierdząc że „przestępstwo to przestępstwo, a nie polityka”. Łącznie głodówka pociągnęła za sobą 9 ofiar. Krytycy twierdzą, że było to klasyczne pyrrusowe zwycięstwo, ponieważ doprowadziło wprost do eskalacji przemocy i budowy politycznej siły Sinn Fein z Gary Adamsem na czele. Być może. Ale w ówczesnej polityce Ulster się już faktycznie nie liczył a stanowczość Thatcher dawała do myślenia krewkim dowódcom bojówek robotniczych. Jakby nie patrzeć byli kojeni na liście. Na efekty nie trzeba było długo czekać, wszechpotężny działacz związkowy Arthur Scargill, który w 1974 zdołał obalić konserwatywny gabinet Hatha, w 1984 roku przegrał z Thatcher mimo trwającego prawie rok strajku.

Agresywne posunięcia polityczne w kraju nie przysporzyły Pani Premier poparcia, a polityka mówienia prawdy prosto w oczy nie cieszyła się wielką sympatią. Liberalizacja przepisów połączona z preferencjami inwestycyjnymi nie zaskarbiała wielkiej sympatii wyborców. Tym samym jak z nieba spadła jej inicjatywa polityczna argentyńskiej junty wojskowej która upomniała się o Malwiny. Zwycięska szybka wojna zjednoczyła argentyńskie społeczeństwo i skutecznie odwróciła uwagę od bankrutującej gospodarki. W Anglii zajęcie nieistotnych Falklandów wywołało nacjonalistyczne poruszenie. Spece od mediów zorientowali się natychmiast, że nic tak nie poprawi notowań jak udana operacja wojskowa. Tak też się stało. Union Jack załopotał nad Falklandami. Wybory zostały wygrane.

Nawiasem mówiąc przypadająca właśnie 30-sta rocznica tamtych wydarzeń może się okazać brzemienna w skutki. Na wyspach jest już HMS „Dountless”, który może rzekomo zestrzelić wszystkie argentyńskie myśliwce i to zaraz po starcie z lotnisk. Na wyspach jest również książę William pracowicie ćwiczący swoje umiejętności pilota śmigłowca. Powyższe daje wspaniałą okazję do porównań inflacyjnych. Cała wojna w 1982 roku kosztowała skarb Zjednoczonego Królestwa 2 milliardy funtów. Jeden HMS „Dountless” kosztuje… 1 miliard. Witold Gadomski w swoim artykule zaznacza, że Iron Lady wprowadzając się na Downing Street 10 na remont wydała 2 tysiące funtów, a David Cameron 5 razy więcej. Jak widać drobiazgi przykuwają uwagę znacznie bardziej niż sprawy nieco ważniejsze. Ale skala inflacji daje do myślenia.

Gadomski widzi wyłącznie pozytywy prywatyzacji wspartej obniżaniem wymogów wobec instytucji finansowych, jego oponent Orliński dostrzega wyłącznie kunktatorską prywatyzację, przypominając napisaną w 1995 książkę Willa Huttona krytykującą 15 letnie rządy Konserwatystów. Co ciekawe Hutton w 2005 roku wydał komentarz do własnego dzieła pod tytułem „Czy się myliłem?”, gdzie wyjaśniał dlaczego przewidywany przez niego kryzys nie nadszedł. No, ale uczynny dziennikarz gazety dodaje szybko iż, Hutton ….. pośpieszył się z kajaniem o 2 lata. Co ciekawe w tej analizie Orliński gubi całkowicie fakt, iż wydarzenia które opisuje Hutton poprzedza dla odmiany 13 lat rządów lewicy, która miała przecież szansę wsłuchać się w krytyczne głosy, na których miedzy innymi opierała kampanię. Ale się najwyraźniej nie wsłuchała. Witold Gadomski widzi Iron Lady na barykadzie walki o dobro i sprawiedliwość, dla Orlińskiego jest winowajczynią dzisiejszej marnej kondycji Albionu.

Mój punkt widzenia jest zupełnie inny. Margaret Thatcher była ostatnim politykiem, który realizował swoje cele bez przesadnego koncentrowania się na ich politycznej poprawności. Z definicji jednowładcza, dzięki podporządkowaniu zaplecza rządziła samodzielnie, co zdecydowanie ułatwia podejmowanie trudnych decyzji.

Powszechnie uważa się dzisiaj, że jednym z powodów upadku była właśnie zmiana sposobu naliczania podatków od nieruchomości zdecydowanie preferencyjna dla zamożnych, wspominana jako najbardziej niepopularny krok Thatcher. Moim zdaniem jest jednak inaczej. Po prostu przestała być potrzebna Amerykanom, którzy do tej pory stali za nią murem. Co było powodem tego zwrotu? Zdecydowany sprzeciw wobec zjednoczenia Niemiec. To jest faktyczne Waterloo Iron Lady, do którego doszło między innymi w rezultacie bankructwa polityki gospodarczej którą prowadziła. Liberalna prywatyzacja i wzorce zaczerpnięte z USA przestawiły gospodarkę z produkcji na usługi. Francja postępowała dokładnie odwrotnie i jej antyniemiecki sojusz z Anglią został bardzo łatwo złamany obietnicą wspólnej waluty, która natychmiast poprawiała konkurencyjność francuskiego eksportu. Na Anglię taki motywator nie mógł podziałać ,ponieważ nie miała czego eksportować. Tym samym w 1990 roku po raz pierwszy odwróciły się wiekowe tradycje polityczne: Francja zastąpiła Anglię w roli partnera Niemiec. Zjednoczone Królestwo straciło swoje znaczenie.

Thatcher musiała sobie z tego zdawać sprawę. Jej główny promotor już jej do niczego nie potrzebował, a bez jego wsparcia nie mogła rządzić jednowładczo. Dlatego też nie zgłosiła swojej kandydatury w kolejnych wyborach.

Gdyby nie niemalże jednoczesny zwrot na prawo w USA i UK soviet blok potrwał by dłużej, a kto wie czy nie zamieniłby się po prostu w jakieś wielkie WNP. Dla Gadomskiego i Orlińskiego Thatcher jest odpowiednio dobra lub tylko zła. Na takie opinie mogą sobie co najwyżej pozwolić obywatele Wielkiej Brytanii. Mieszkańcy małych państw w formułowaniu swoich ocen nie mają niestety takiego komfortu. Każda europejska dekompozycja toczyła by się wokół zjednoczenia Niemiec, a te nieuchronnie przejęłyby prymat w Europie. Jedni mogli na tym zarobić inni nie. Anglicy, za sprawą polityki Thatcher nie zarobili. A Polacy? Paradoksalnie, najbardziej wymagający w kontaktach z RFN i NRD był ….. towarzysz Wiesław Gomułka.

Począwszy od 1990 roku polskim politykom budowanie europejskiego domu przesłaniało fakt, że ów dom będzie miał niemieckiego dozorcę. Ale to już zupełnie inna historia.

4 komentarze

FASZYSTA

Czyli o tym za co niektórzy otrzymywali medale oraz o tym, że mury mają swoją historię, która tu i ówdzie trwa do dzisiaj.

Kamionek – przemysłowy beniaminek Warszawy, rozwija się od końca XIX wieku kiedy to otwiera swoje podwoje Dworzec Terespolski (Wschodni). Atrakcyjne tereny w niewielkiej odległości od centrum Warszawy kuszą nowych, dynamicznych inwestorów. Prawdziwy boom przypada jednak na wiek XX, a jednym z pierwszych fabrykantów jest Wojciech Kemnitz, który w 1912 roku wznosi Fabrykę Wyrobów Ołowianych i Cynowych. W chwilę po nim na Grochowskiej wyrasta PERUN – pionier konstrukcji spawanych. Potem wybucha wojna. Zaraz po odzyskaniu niepodległości Kamionek staje się terenem prawdziwej ekspansji przemysłowej. Nowe zakłady powstają od postaw, a ich właścicielami są głównie polscy przedsiębiorcy lub państwo. PWATiT rusza w 1920,Fabryka Aparatów Optycznych Kolberg i Ska  w 1921, w 1925 w obecności Józefa Piłsudskiego uruchamiają produkcję amunicji przeciwpancernej Zakłady Amunicyjne „Pocisk”. W 1927 roku uruchamia produkcję najnowocześniejsza w owym czasie w Europie fabryka czekolady E.Wedel.

Fabryka Wedla
Fabryka Wedla

Plakat "Radio Echo".

Zakłady "Pocisk"
Zakłady Amunicyjne „Pocisk"

W 1928 roku otwiera swoją Fabrykę Aparatów Elektrycznych Kazimierz Szpotański.

Fabryka K. Szpotański
Fabryka K. Szpotański.

Fabryka K. Szpotański. źródło:madein.waw.pl
Fabryka K. Szpotański.

W 1931 roku na gruzach  „Alimy” uruchamia się państwowa Fabryka Wyrobów Gumowych RYGWAR SA, a istotnym czynnikiem napędzającym industrializację Kamionka stają się nowe technologie i zbrojenia.  Ci, których zaskoczy obecność Marszałka na zdjęciach z otwarcia fabryki „Pocisk” powinni wiedzieć, że nie była to jego pierwsza wizyta na Mińskiej 25. To tu, przy istniejącej do dzisiaj bramie wjazdowej, miał swoje konspiracyjne mieszkanie. I to tu skierował swoje pierwsze kroki natychmiast po powrocie z Magdeburga. W budynku przy Mińskiej mieszkała wtedy długo niewidziana pani jego serca…

Kamionek w latach 20-tych wyrasta na trzecie pod względem wielkości zaplecze produkcyjne stolicy, pracuje tu 14% ogółu zatrudnionych w Warszawie. I choć ustępuje wiodącej Woli, odróżnia się od niej strukturą własności. Przemysł w polskich rękach wspiera rozwój świadomej prawicy. Syn Wojciecha Kemnitza: Edward z ruchem narodowym spotka się już w gimnazjum wstępując do skrajnego Pogotowia Patriotów Polskich. Jako student prawa  działa w Młodzieży Wszechpolskiej, jako absolwent UW wstępuje od faszyzującego Obozu Wielkiej Polski a po powrocie ze studiów ekonomicznych w Londynie staje się jednym z założycieli skrajnie narodowego i antysemickiego Obozu Narodowo Radykalnego. Jako niebezpieczny faszysta w gronie pierwszych zatrzymanych trafia do obozu koncentracyjnego w Berezie Kartuskiej. Po wyjściu na wolność udziela się w zdelegalizowanym ONR, a jako współwłaściciel fabryki intensywnie finansuje działalność organizacji i jej ideowego periodyku „ABC Nowiny Codzienne”.  Druga połowa lat 30-tych to silne przyspieszenie rozwoju Kamionka, rosną zamówienia wojskowe, buduje się COP. Fabryki Wedla, Szpotańskiego i Kemnitza stają się przykładem relacji socjalnych stawianym za wzór w kraju i za granicą. Sam Edward Kemnitz udziela się jako miejski radny.  Niebawem jednak nadchodzi  wojna.  Fabryki Kamionka stają się linią frontu.

Mapa wojskowa

Choć Warszawa walczy od 8 września, pierścień okrążenia wokół miasta zamknie się 15 września. Tego samego dnia o świcie na przedmoście praskie docierają długo wypatrywane posiłki. Wiadomo, że Niemcy szykują się do szturmu. Kiedy w ZA Pocisk żołnierze z 21 pułku piechoty uzupełniają amunicję, ich dowódca wie już, że obrona nie może potrwać zbyt długo. Pomimo tego pułkownik Stanisław Sosabowski wraz ze swoimi żołnierzami 16 września zdoła odeprzeć atak znacznie silniejszego 23 pułku piechoty Wermachtu. Dzięki wyśmienitej organizacji, Sosabowski jako dowódca pod odcinka Grochów  odeprze wszystkie ataki wroga a ZA Pocisk przez cały okres walk stanowić będą zaplecze materiałowe walczących wojsk. Bombardowania pociągną za sobą ofiary wśród żołnierzy i pracowników. Wiele budynków zniknie z powierzchni ziemi w tym wielka narzędziownia. 27 września wchodzi w życie zawieszenie broni. Zaczyna się niemiecka okupacja.

Najprawdopodobniej już 28 września na terenie zakładów na Mińskiej pojawia się Heintz Guderian – twórca niemieckiej doktryny walki pancernej. Do wizyty na Mińskiej skłoniły go wydarzenia z 7-9 września, kiedy to nieliczna obrona Wizny zdołała zatrzymać na dwa dni natarcie 10 Dywizji Pancernej. Powodem były umocnienia i… karabin przeciwpancerny UR. Obrona Wizny miała do niego jedynie 20 pocisków. Pomimo to, wedle źródeł niemieckich, zniszczyła 10 czołgów i kilka pojazdów pancernych. Zainteresowanie generała broni pancernej było jak najbardziej uzasadnione. Polski karabin na dystansie 100 m przebijał pancerz każdego ówczesnego niemieckiego czołgu z najnowocześniejszym Panzer IV włącznie. Guderian wyjechał niezadowolony. Amunicję do tej broni produkowano  w Państwowej Wytwórni Amunicji w Skarżysku Kamiennej. Dotarł tam później.

Mniej więcej w tym samym czasie, w swojej fabryce pojawił się Edward Kemnitz, który zakończył kampanię wrześniową jako podporucznik w twierdzy Modlin. Natychmiast przystąpił do konspiracji w ramach organizowanego przez środowiska skrajnie prawicowe „Związku Jaszczurczego”. Choć członkowie tej formacji do AK podchodzą z dużą niechęcią, Kemnitz  od 1943 roku  udziela się również w AK zajmując się przyjmowaniem zrzutów, organizacją produkcji broni oraz przerzutem cichociemnych. Najciekawsze w życiorysie tego przedwojennego antysemity jest jednak co innego: wraz z ojcem staje się jednym z najbardziej oddanych współpracowników „Żegoty” – Podziemnej Rady Pomocy Żydom. Z pomoc udzieloną w trakcie wojny, w 1983 roku otrzyma order Yad Vashem.

Warto przy tej okazji stwierdzić, że to właśnie Polacy przodują pośród wyróżnionych tym odznaczeniem. Na drugiej lokacie znajdują się… Holendrzy. Trzeba jednak zauważyć, że wyłącznie w Polsce za ukrywanie czy choćby pomoc Żydom groziła kara śmierci.

Powstanie warszawskiej zastaje Kemnitza poza miastem. Porucznik „Marcin” zostaje oficerem łącznikowym VI Okręgu Narodowych Sił Zbrojnych Warszawa Powiaty w którym od 9 listopada 1944 pełni funkcje szefa Wydziału IV ( propagandy i informacji ) zagrożony aresztowaniem wiosną 1945 roku przenosi się na ziemie odzyskane aby objąć dowodzenie I Pomorskim Okręgiem NSZ. Już w stopniu majora NSZ w lipcu 1945 roku aresztuje go Poznaniu UB.

W tym czasie Wedel, Szpotański i Kemnitz nie są już właścicielami swoich zakładów. Obejmuje je nacjonalizacja. Twórcy wspaniałych fabryk zostają zredukowani do rangi dyrektorów, aby już za chwilę stracić nawet prawo wstępu do swojej własności.  Kiedy w 1947 roku Kemnitz wychodzi z więzienia na mocy amnestii, w swoich zakładach nie ma już nic do powiedzenia. W 1948 roku po drugiej stronie ulicy w zburzonych zakładach Pocisk na Mińskiej 25 rusza ponownie produkcja. Fabryka traci zbrojeniowych charakter i od tej pory jej domeną na kilkadziesiąt lat stają się motocykle. Kiedy w 1955 roku Kemnitz po ponownym aresztowaniu wyjdzie z więzienia, w WFM rozpoczynać się będzie produkcja OSY. Kiedy w 1964 roku wyjedzie z Polski na zawsze produkcja będzie się miała ku końcowi. W latach 70 tych na Mińską wróci produkcja specjalna. To za sprawą rozrastającego się PZO. Klauzula tajności towarzyszyć będzie zakładom aż do lat 90 tych, choć w ich ofercie znajdować się będą również produkty cywilne takie jak aparaty Alfa, mikroskopy czy zwykłe lupy.

Ani Jan Józef Wedel (1874-1960), ani Kazimierz Szpotański (1887-1966) nie odzyskali nigdy znacjonalizowanych w 1945 roku fabryk. Wedel otrzymał wprawdzie w latach 50tych pewne zadośćuczynienie finansowe (fabryka nadal posługiwała się jego rozpoznawalnym na rynkach zagranicznych nazwiskiem) niemniej gross pozyskanych środków przeznaczył na działalność charytatywną i ofiarę dla parafii ewangelickiej.

fot.: Jerzy Gumowski/Agencja Gazeta

Dzisiaj po dawnym Kamionku przemysłowym pozostało już tyko wspomnienie, choć nadal istnieją tu i produkują zakłady dziedziczące długie tradycje swoich poprzedników. Ale i one pewnego dnia ustąpią miejsca zabudowie mieszkalnej, bo Kamionek to prawdopodobnie jeden najbardziej interesujących obszarów deweloperskich. Barwna przemysłowa historia i walory komunikacyjne w połączeniu bogatą infrastrukturą i zielenią mogą do siebie przekonać szczególnie w dzisiejszych czasach kiedy genius locci zaczyna nabierać istotnego znaczenia. A o historię potykamy się tu prawie na każdym kroku. Choćby zmierzając Mińską do Parku Skaryszewskiego napotkamy mały skwer a na nim niepozorny kamień upamiętniający…. pierwszą wolną elekcję! To tu w 1573 obrano Królem Polski Henryka Walezego. Co ciekawe w tym samym miejscu szlachta zebrała się jeszcze raz, aby w 1733 roku wynieść na tron Rplitej Augusta III. Nie mniej interesujący jest sam Park Skaryszewski a właściwie Park Paderewskiego. Ten liczący 39 ha teren zielony rozmiarem ustępuje wyłącznie… Łazienkom! W latach 30-tych był miejscem, w którym się „bywało”, organizowano tu pokazy mody a także luksusowych automobili. Ba, przy wejściu do parku firma E. Wedel zainstalowała pierwsze automaty ze słodyczami! Do dzisiaj park urzeka wolnością i nie ma nic wspólnego z Łazienkami, gdzie za chwilę może się okazać, że nawet spacery są zakazane. Tu wolno nawet… jeździć konno, gdyż na terenie parku znajduje się stadnina. Latem jeziorko kamionkowskie zachęca do wypraw kajakiem, którym można się zapuścić całkiem daleko…. Ale o tym wszystkim najlepiej przekonać się samemu:).

Źródła:

Zdjęcia fabryki Wedla i Fabryka K. Szpotański – madein.waw.pl

Zdjęcie plakatu „Radio Echo” – http://www.historiaradia.neostrada.pl/O%20firmach.html

Zdjęcie fabryki „Pocisk” – http://www.stowarzyszeniecreo.home.pl/29901/45701.html

Zdjęcie mapy wojskowej – http://www.bialoleka.waw.pl/page/index.php?str=703

8 komentarzy